Rano burza ucichła, choc sklepienie Wielkiej Sali wci ˛a˙z było ponure: ci˛e˙zkie, ´
ołowiane chmury kł˛ebiły si˛e nad głowami Harry’ego, Rona i Hermiony, gdy przy
sniadaniu zapoznawali si˛e ze swoimi planami zaj˛e ´ c. Kilka krzeseł dalej Fred, Geo- ´
rge i Lee Jordan dyskutowali o doskonałych metodach postarzenia si˛e i zdobycia
prawa do udziału w Turnieju Trójmagicznym.
— Dzisiaj nie jest tak ´zle. . . całe przedpołudnie na dworze — powiedział Ron,
przesuwaj ˛ac palcem po kolumnie zaj˛ec poniedziałkowych. — Zielarstwo z Pucho- ´
nami i opieka nad magicznymi stworzeniami. . . a niech to. . . znowu ze Slizgona- ´
mi. . .
— Dwie godziny wró˙zbiarstwa po południu — j˛ekn ˛ał Harry.
Wró˙zbiarstwa nie lubił najbardziej, zaraz po eliksirach. Profesor Trelawney
wci ˛a˙z przepowiadała mu smier ´ c, co bardzo go denerwowało. ´
— A nie mo˙zesz po prostu z tego zrezygnowac, tak jak ja? — zapytała ˙zywo ´
Hermiona, smaruj ˛ac tost masłem. — Mógłbys wzi ˛a ´ c sobie co ´ s rozs ˛adniejszego, ´
na przykład numerologi˛e.
— Widz˛e, ˙ze znowu jesz — powiedział Ron, obserwuj ˛ac, jak Hermiona nakłada
grub ˛a warstw˛e d˙zemu na posmarowany masłem tost.
— Uznałam, ˙ze s ˛a lepsze sposoby zaj˛ecia stanowiska w sprawie równouprawnienia
domowych skrzatów — odpowiedziała wyniosle Hermiona. ´
— Jasne. . . no i chyba zgłodniałas — mrukn ˛ał Ron, szczerz ˛ac z˛eby. ´
Nagle w górze zaszumiało i ze sto sów wleciało przez otwarte okna, roznosz
˛ac porann ˛a poczt˛e. Harry podniósł głow˛e, ale wsród szarobr ˛azowej masy nie ´
dostrzegł białej plamy. Sowy kr ˛a˙zyły nad stołami, wyszukuj ˛ac adresatów listów
i paczek. Wielka br ˛azowa sowa nadleciała nad Neville’a i upusciła mu na podołek ´
paczk˛e — najwidoczniej jak zwykle zapomniał czegos zabra ´ c z domu. W drugim ´
koncu sali na ramieniu Dracona Malfoya wyl ˛adowała jego sowa jarz˛ebata, przy- ´
nosz ˛ac mu, jak zwykle, paczk˛e słodyczy i ciastek z domu. Harry poczuł w ˙zoł ˛adku
mdl ˛ace ssanie zawodu, ale starał si˛e je zignorowac i zabrał si˛e do swojej owsianki. ´
A mo˙ze Hedwidze cos si˛e stało i Syriusz w ogóle nie dostał jego listu? ´
Nie mógł si˛e op˛edzic od tych ponurych my ´ sli nawet wówczas, kiedy ju˙z szli ´
rozmokł ˛a scie˙zk ˛a mi˛edzy grz ˛adkami warzyw, zmierzaj ˛ac do cieplarni. Dopiero ´
127
tam przestał mysle ´ c o Hedwidze i Syriuszu, bo pani Sprout pokazała im najbrzyd- ´
sze rosliny, jakie kiedykolwiek widział. Prawd˛e mówi ˛ac, nie bardzo przypominały ´
rosliny, ju˙z bardziej wielkie czarne ´ slimaki wyła˙z ˛ace pionowo z ziemi. Ka˙zda wiła ´
si˛e lekko i pokryta była du˙zymi, błyszcz ˛acymi b ˛ablami pełnymi ˙zółtawego płynu.
— To czyrakobulwy — oznajmiła im dziarskim tonem pani Sprout. — Trzeba
je wyciskac. B˛edziecie zbiera ´ c rop˛e. . . ´
— Co?! — zapytał Seamus Finnigan, wzdrygaj ˛ac si˛e lekko.
— Rop˛e, Finnigan, rop˛e — powiedziała pani Sprout. — Jest bardzo cenna,
wi˛ec musicie to robic bardzo ostro˙znie. B˛edziecie j ˛a zbiera ´ c do tych butelek. Za- ´
łó˙zcie r˛ekawice ze smoczej skóry, bo nierozcienczona ropa czyrakobulwy mo˙ze ´
byc niebezpieczna dla waszych delikatnych r ˛aczek. ´
Wyciskanie czyrakobulw było czynnosci ˛a do ´ s´c obrzydliw ˛a, ale odczuwali ´
przy tym dziwn ˛a satysfakcj˛e. Kiedy si˛e nacisn˛eło taki b ˛abel, p˛ekał i wytryska-
ła z niego ˙zółtozielona ciecz mocno pachn ˛aca naft ˛a. Zbierali j ˛a do wskazanych
przez pani ˛a Sprout butelek i pod koniec lekcji mieli ju˙z par˛e litrów.
— Pani Pomfrey si˛e ucieszy — powiedziała pani Sprout, korkuj ˛ac ostatni ˛a
butelk˛e. — Ropa czyrakobulwy to wspaniały srodek na najbardziej uporczywe ´
postacie tr ˛adziku. Powinna powstrzymac uczniów od uciekania si˛e do ró˙znych ´
desperackich sposobów pozbycia si˛e pryszczy.
— Jak ta biedna Eloise Migden — odezwała si˛e cicho Puchonka Hanna Abbott.
— Próbowała zakl˛ec.´
— Głupia dziewczyna — powiedziała pani Sprout, kr˛ec ˛ac głow ˛a. — No, ale
pani Pomfrey w koncu przyprawiła jej nos z powrotem. ´
Poprzez mokre błonia napłyn ˛ał ku nim z zamku gł˛eboki d´zwi˛ek dzwonu sygnalizuj
˛acego koniec lekcji. Klasa podzieliła si˛e: Puchoni wspi˛eli si˛e po kamiennych
stopniach, id ˛ac na transmutacj˛e, a Gryfoni ruszyli w przeciwnym kierunku,
schodz ˛ac po łagodnym, trawiastym zboczu ku drewnianej chatce Hagrida, stoj ˛acej
na skraju Zakazanego Lasu.
Hagrid czekał na nich przed chatk ˛a, trzymaj ˛ac za obro˙z˛e swojego brytana Kła.
U jego stóp le˙zało kilkanascie otwartych drewnianych klatek, a Kieł skomlał i wy- ´
rywał si˛e, najwyra´zniej pragn ˛ac zapoznac si˛e bli˙zej z ich zawarto ´ sci ˛a. Kiedy po- ´
deszli, usłyszeli jakis dziwny grzechot, przerywany cichymi eksplozjami. ´
— Dobry, dobry! — powitał ich Hagrid, usmiechaj ˛ac si˛e szeroko do Har- ´
ry’ego, Rona i Hermiony. — Lepij poczekajmy na Slizgonów, tego by nie od- ´
˙załowali. . . Skl ˛atki tylnowybuchowe!
— Ze co? — zapytał Ron. Hagrid wskazał na skrzynki. ˙
— Ojej! — wrzasn˛eła Lavender Brown, odskakuj ˛ac do tyłu.
„Ojej!” było, według Harry’ego, zupełnie niezłym podsumowaniem skl ˛atek
tylno wybuchowych. Wygl ˛adały jak zdeformowane, pozbawione skorup homary,
okropnie blade i oslizgłe, z mnóstwem nó˙zek stercz ˛acych w dziwnych miejscach. ´
Głowy trudno było zlokalizowac. Miały około sze ´ sciu cali długo ´ sci, a w ka˙zdej ´
128
skrzynce było ich blisko setki. Łaziły po sobie i tłukły si˛e na oslep o ´ scianki ´
skrzynek, z których buchał zapach zgniłych ryb. Co jakis czas z jednego ko ´ nca ´
skl ˛atki strzelały iskry, rozlegało si˛e głosne pykni˛ecie, a stworzonko przelatywało ´
do przodu o kilkanascie cali. ´
— Dopiro co si˛e wyl˛egły — oznajmił z dum ˛a Hagrid — wi˛ec b˛edziecie mogli
je sami hodowac! Mo˙zemy z tego zrobi ´ c taki mały projekcik! ´
— A niby po co mielibysmy je hodowa ´ c? — zapytał zimny głos. ´
Przybyli Slizgoni. Głos nale˙zał do Dracona Malfoya. Crabbe i Goyle zarecho- ´
tali kpi ˛aco.
Hagrid zdawał si˛e mocno zaskoczony tym pytaniem.
— No, co one robi ˛a? — zapytał Malfoy. — Jaki jest z nich po˙zytek?
Hagrid otworzył usta, najwyra´zniej zastanawiaj ˛ac si˛e nad odpowiedzi ˛a. Trwa-
ło to kilka sekund, po czym oswiadczył szorstko: ´
— To b˛edzie na nast˛epnej lekcji, Malfoy. Dzisiaj b˛edziemy je tylko skarmiac.´
Popróbujecie podawac im ró˙zne rzeczy. . . bo, cholibka, ja ich jeszcze nigdy nie ´
hodowałem, wi˛ec nie wim, co one ˙zr ˛a. . . mam tu troch˛e mrówczych jajek. . . i ˙zabich
w ˛atróbek. . . i troch˛e zdechłych zaskronców. . . no wi˛ec popróbujecie, co im ´
b˛edzie pasowac.´
— Najpierw ropa, teraz to swi ´ nstwo — mrukn ˛ał Seamus. ´
Tylko wielka sympatia do Hagrida skłoniła Harry’ego, Rona i Hermion˛e do
wzi˛ecia garsci o ´ slizgłych ˙zabich w ˛atróbek i wrzucenia ich do skrzynki z tylno- ´
wybuchowymi skl ˛atkami. Harry’ego dr˛eczyło podejrzenie, ˙ze jest to całkowicie
bezsensowne, bo przecie˙z skl ˛atki nie miały otworów g˛ebowych.
— Auu! — wrzasn ˛ał Dean Thomas po dziesi˛eciu minutach. — Trafiło mnie!
Hagrid podskoczył ku niemu z przestraszon ˛a min ˛a.
— Strzeliła we mnie! — powiedział ze złosci ˛a Dean, pokazuj ˛ac Hagridowi ´
oparzenie na dłoni.
— A. . . no tak, to si˛e zdarza, kiedy si˛e odrzucaj ˛a — powiedział Hagrid, kiwaj
˛ac głow ˛a.
— Ojejku! — krzykn˛eła znowu Lavender Brown. — Ojejku, Hagridzie, jednej
cos takiego wystaje! ´
— Ach tak, niektórym wyrastaj ˛a ˙z ˛adła! — Hagrid był tym wyra´znie zachwycony,
natomiast Lavender szybko wyci ˛agn˛eła r˛ek˛e ze skrzynki. — Tak mi si˛e widzi,
˙ze te z ˙z ˛adłami to samce. . . samiczki maj ˛a takie ssawki na brzuszkach. . .
chyba do wysysania krwi.
— Teraz ju˙z rozumiem, dlaczego próbujemy je utrzymac przy ˙zyciu — powie- ´
dział ironicznie Malfoy. — Kto by nie chciał miec zwierz ˛atek, które parz ˛a, ˙z ˛adl ˛a ´
i gryz ˛a?
— Mo˙ze i nie s ˛a sliczne, ale to nie znaczy, ˙ze s ˛a bezu˙zyteczne — warkn˛eła ´
Hermiona. — Smocza krew ma niezwykł ˛a magiczn ˛a moc, ale chyba nie chciałbys´
trzymac w domu smoka, prawda? ´
129
Harry i Ron wyszczerzyli z˛eby do Hagrida, który usmiechn ˛ał si˛e do nich ´
ukradkiem spoza krzaczastej brody. Dobrze wiedzieli, ˙ze trzymanie w domu smoka
było marzeniem Hagrida — przed trzema laty nawet jednego miał, choc do ´ s´c´
krótko, a był to norweski smok kolczasty, którego nazwał Norbertem. Hagrid po
prostu kochał potworne stworzenia — im potworniejsze, tym bardziej.
— Te skl ˛atki przynajmniej s ˛a małe — rzekł Ron, kiedy godzin˛e pó´zniej wracali
do zamku na obiad.
— Teraz s ˛a małe — powiedziała Hermiona rozdra˙znionym tonem — ale jak
Hagrid odkryje, czym si˛e ˙zywi ˛a, to podejrzewam, ˙ze urosn ˛a na szes´c stóp. ´
— No tak, ale co to b˛edzie miało za znaczenie, skoro si˛e oka˙ze, ˙ze lecz ˛a z morskiej
choroby albo z jakiegos innego ´ swi ´ nstwa, prawda? — zakpił Ron. ´
— Dobrze wiesz, ˙ze powiedziałam to tylko po to, ˙zeby Malfoy si˛e przymkn ˛ał.
A prawd˛e mówi ˛ac, uwa˙zam, ˙ze miał racj˛e. Najlepiej by było zrobic z nich miazg˛e, ´
zanim zaczn ˛a nas wszystkich atakowac.´
Usiedli przy stole Gryffindoru i nało˙zyli sobie ziemniaków z jagni˛ecin ˛a. Hermiona
zacz˛eła jes´c tak szybko, ˙ze Harry i Ron wytrzeszczyli na ni ˛a oczy. ´
— Ee. . . czy to jakies nowe stanowisko w sprawie praw domowych skrza- ´
tów? — zapytał Ron. — Zamierzasz zwymiotowac?´
— Nie — odparła Hermiona z tak ˛a godnosci ˛a, na jak ˛a jej pozwalały pełne ´
usta. — Zamierzam po prostu is´c do biblioteki. ´
— Co? — zdumiał si˛e Ron. — Hermiono. . . przecie˙z to pierwszy dzien szko- ´
ły! Jeszcze nic nam nie zadali!
Hermiona wzruszyła ramionami i rzuciła si˛e z powrotem na ziemniaki z mi˛esem
i jarzyny, jakby nie jadła od paru dni. Potem zerwała si˛e na nogi i powiedziała:
— No to zobaczymy si˛e na kolacji!
I wybiegła z sali.
Kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiaj ˛acy pocz ˛atek lekcji popołudniowych, Harry
i Ron wspi˛eli si˛e na Wie˙z˛e Północn ˛a, gdzie u szczytu spiralnych schodków
srebrna drabina wiodła do okr ˛agłej klapy w suficie — wejscia do pokoju profesor ´
Trelawney.
Gdy tylko wyłonili si˛e z otworu w podłodze, uderzył ich w nozdrza znajomy,
słodki zapach perfum. Okna, jak zwykle, były zasłoni˛ete, a okr ˛agły pokój sk ˛apany
w czerwonawym swietle wielu lampek, okrytych szalami i chustami. Harry i Ron ´
przeszli mi˛edzy mnóstwem obitych perkalem fotelików i pufów i usiedli przy
jednym z okr ˛agłych stolików.
— Dzien dobry — Harry a˙z podskoczył na d´zwi˛ek tajemniczego głosu profe- ´
sor Trelawney, który rozległ si˛e tu˙z za jego plecami.
Profesor Trelawney, wyj ˛atkowo chuda i wiotka kobieta w olbrzymich okularach,
które niesamowicie powi˛ekszały jej oczy, spogl ˛adała na Harry’ego z bezbrze˙znym
smutkiem — jak zawsze, kiedy na niego patrzyła. I jak zawsze ob-
130
wieszona była mnóstwem paciorków, łancuszków i bransoletek, które migotały ´
w blasku ognia na kominku.
— Czyms si˛e troskasz, mój drogi chłopcze — zaj˛eczała do Harry’ego. — ´
Moje wewn˛etrzne oko zagl ˛ada poprzez tw ˛a dzieln ˛a twarz do udr˛eczonej duszy.
I, niestety, musz˛e przyznac, ˙ze masz si˛e czym niepokoi ´ c. Widz˛e przed tob ˛a same ´
trudnosci. . . same przeszkody, i to niemałe. . . obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e ´
boisz, naprawd˛e si˛e stanie. . . i byc mo˙ze szybciej, ni˙z my ´ slisz. . . ´
Zni˙zyła głos prawie do szeptu. Ron spojrzał na Harry’ego, wznosz ˛ac oczy ku
sufitowi, ale Harry zachował zimn ˛a krew. Profesor Trelawney przesun˛eła si˛e obok
nich jak zjawa i usiadła przed kominkiem, w du˙zym fotelu z wysokim oparciem,
twarz ˛a do klasy. Lavender Brown i Parvati Patii, które uwielbiały profesor Trelawney,
siedziały na pufach tu˙z przed ni ˛a.
— Moi drodzy, nadszedł czas, by zaj ˛ac si˛e gwiazdami — powiedziała. — ´
Ruchem planet i ujawnianymi przez nie tajemniczymi znakami, które staj ˛a si˛e
czytelne tylko dla tych, którzy poznali kroki i figury owego niebianskiego ta ´ nca. ´
Losy ludzi mo˙zna przewidziec, znaj ˛ac promieniowanie planet, które splata si˛e z. . . ´
Mysli Harry’ego pow˛edrowały ju˙z gdzie indziej. Wonne zapachy wypływa- ´
j ˛ace z kominka zawsze go usypiały i oszałamiały, a zawiłe i pełne dziwacznych
ozdobników opowiesci pani Trelawney o przepowiadaniu przyszło ´ sci nigdy go ´
jakos nie fascynowały, cho ´ c tym razem nie mógł przesta ´ c my ´ sle ´ c o tym, co mu ´
przed chwil ˛a powiedziała. Obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e boisz, naprawd˛e si˛e
stanie. . .
No nie, Hermiona ma racj˛e, pomyslał ze zło ´ sci ˛a, ta Trelawney jest po prostu ´
star ˛a oszustk ˛a. Przecie˙z nie boi si˛e niczego konkretnego. . . no, chyba tylko tego,
˙ze mogli złapac Syriusza. . . ale sk ˛ad profesor Trelawney mogła o tym wiedzie ´ c?´
Ju˙z dawno doszedł do wniosku, ˙ze to jej całe przepowiadanie przyszłosci polegało ´
na zwykłym zgadywaniu i dziwacznym sposobie bycia.
Z jednym wyj ˛atkiem, rzecz jasna. . . Kiedy przy koncu ubiegłego semestru ´
przepowiedziała mu, ˙ze Voldemort odzyska sw ˛a moc. . . a kiedy Harry opisał
Dumbledore’owi trans, w który wówczas wpadła, nawet on przyznał, ˙ze mógł
byc nieudawany. . . ´
— Harry! — mrukn ˛ał Ron.
— Co?
Harry rozejrzał si˛e: wszystkie oczy zwrócone były na niego. Usiadł prosto, bo
teraz zrozumiał, ˙ze prawie si˛e zdrzemn ˛ał, pogr ˛a˙zony w swoich myslach i w tym ´
okropnym gor ˛acu.
— Mówiłam własnie, mój drogi chłopcze, ˙ze najwyra´zniej jeste ´ s urodzony ´
pod zgubnym wpływem Saturna — powiedziała profesor Trelawney z ledwo dosłyszaln
˛a nut ˛a ˙zalu, wzbudzonego oczywistym faktem, ˙ze w ogóle jej nie słuchał.
— Przepraszam, urodzony. . . pod czym? — zapytał Harry.
131
— Pod Saturnem, mój drogi, pod planet ˛a, któr ˛a nazywamy Saturnem! — powiedziała
profesor Trelawney, ju˙z wyra´znie poirytowana tym, ˙ze nie przej ˛ał si˛e t ˛a
straszn ˛a wiadomosci ˛a. — Mówiłam, ˙ze w momencie twoich narodzin Saturn był ´
na pewno w pozycji góruj ˛acej. . . twoje czarne włosy. . . twoja drobna budowa. . .
tragiczna strata, której doznałes tak wcze ´ snie. . . Urodziłe ´ s si˛e w ´ srodku zimy, ´
prawda?
— Nie — odrzekł Harry. — Urodziłem si˛e w lipcu.
Ronowi udało si˛e zamaskowac wybuch ´ smiechu nagłym napadem kaszlu. ´
Pół godziny pó´zniej ka˙zdy otrzymał skomplikowany kolisty wykres, z zadaniem
wpisania w nim pozycji planet w momencie swoich narodzin. Była to ˙zmudna
praca, wymagaj ˛aca cz˛estego si˛egania do tabel poło˙zenia planet i obliczania
k ˛atów.
— Wyszły mi dwa Neptuny — powiedział po chwili Harry, marszcz ˛ac czoło
i patrz ˛ac na swój arkusz pergaminu. — To chyba niemo˙zliwe, co?
— Aaaaach. . . — odpowiedział Ron, nasladuj ˛ac tajemniczy szept profesor ´
Trelawney. — Kiedy dwa Neptuny pojawiaj ˛a si˛e na niebie, to pewny znak, ˙ze
narodził si˛e karzełek w okularach. . .
Seamus i Dean, pracuj ˛acy w pobli˙zu, zachichotali głosno, cho ´ c nie do ´ s´c gło- ´
sno, by zagłuszy ´ c podniecone piski Lavender Brown: ´
— Och, pani profesor, niech pani spojrzy! Tu mi wyszła jakas planeta bez ´
aspektów! Oooch, co to za planeta, pani profesor?
— To Uran, moja droga — powiedziała profesor Trelawney, zagl ˛adaj ˛ac do jej
horoskopu — Uran, wa˙zne ciało niebieskie.
— Czy ja te˙z mog˛e sobie obejrzec ciało Lavender? — zapytał Ron. ´
Niestety, profesor Trelawney to usłyszała i byc mo˙ze dlatego pod koniec lekcji ´
zadała im kator˙znicz ˛a prac˛e domow ˛a.
— Zrobicie szczegółow ˛a analiz˛e wpływu ruchów i poło˙zenia planet na wasze
losy w całym miesi ˛acu, oczywiscie z uwzgl˛ednieniem waszych indywidual- ´
nych horoskopów — oswiadczyła tonem bardzo odbiegaj ˛acym od swoich zwy- ´
kłych nawiedzonych wypowiedzi, a dziwnie przypominaj ˛acym reprymendy profesor
McGonagall. — Chc˛e to zobaczyc w przyszły poniedziałek i nie przyjmuj˛e ´
˙zadnych usprawiedliwien!´
— Załosna stara nietoperzyca — powiedział Ron z gorycz ˛a, kiedy wraz z in- ˙
nymi schodzili do Wielkiej Sali na kolacj˛e. — To nam zajmie cały weekend, niech
skonam. . .
— Co, ju˙z wam dowaliła prac˛e domow ˛a? — zapytała dziarskim tonem Hermiona,
doganiaj ˛ac ich. — Profesor Vector w ogóle nic nam nie zadał!
— Wielkie brawa dla profesora Vectora — mrukn ˛ał pos˛epnie Ron.
W sali wejsciowej pełno ju˙z było uczniów spiesz ˛acych na kolacj˛e. Stan˛eli na ´
koncu długiej kolejki i natychmiast usłyszeli za sob ˛a dono ´ sny głos: ´
— Weasley! Hej, Weasley!
132
Odwrócili si˛e, by zobaczyc Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a, najwyra´zniej czym ´ s´
rozradowanych.
— Co? — zapytał krótko Ron.
— Pisz ˛a o twoim tacie, Weasley! — rzekł Malfoy, wymachuj ˛ac egzemplarzem
„Proroka Codziennego”. Mówił dostatecznie głosno, by go usłyszeli wszy- ´
scy w zatłoczonej sali. — Posłuchaj!
KOLEJNE BŁ ˛EDY MINISTERSTWA MAGII
Wszystko wskazuje na to, ˙ze kłopoty Ministerstwa Magii jeszcze si˛e nie sko´nczyły,
pisze nasz specjalny korespondent, Rita Skeeter. Niedawno ministerstwo
znalazło si˛e pod ostrzałem opinii publicznej za nieudoln ˛a kontrol˛e nad tłumem
po zako´nczeniu mistrzostw swiata w quidditchu, nadal nie potrafi wyja ´ sni´c tajem- ´
niczego znikni˛ecia jednej z pracuj ˛acych w ministerstwie czarownic, a oto mamy
do czynienia z now ˛a afer ˛a, tym razem zwi ˛azan ˛a z błaze´nskimi wyczynami Arnolda
Weasleya z Urz˛edu Niewłasciwego U˙zycia Produktów Mugoli. ´
Malfoy przerwał czytanie i spojrzał na Rona.
— Widzisz, Weasley, nawet nie potrafili podac poprawnie jego imienia. . . to ´
chyba oznacza, ˙ze jest kompletnym zerem, nie?
Teraz zrobiło si˛e cicho, bo słuchała go cała sala. Malfoy strzepn ˛ał gazet˛e i czytał
dalej:
Arnold Weasley, którego dwa lata temu ukarano za posiadanie lataj ˛acego samochodu,
wdał si˛e wczoraj w bijatyk˛e z kilkoma mugolskimi stró˙zami prawa („policjantami”).
Poszło o kilka bardzo agresywnych pojemników na smieci. Wszystko ´
wskazuje na to, ˙ze pan Weasley chciał pomóc „Szalonookiemu” Moodyemu, wiekowemu
eks-aurorowi, którego ministerstwo odesłało na emerytur˛e, kiedy nie by
ju˙z wstanie odró˙zni´c zwykłego uscisku dłoni od usiłowania morderstwa. Trudno ´
si˛e dziwi´c, i˙z po przybyciu do pilnie strze˙zonego domu Moodyego pan Weasley
stwierdził, ˙ze pan Moody znowu wszcz ˛ał fałszywy alarm. Pan Weasley był zmuszony
zmodyfikowa´c pami˛e´c kilku policjantów, zanim im uciekł, ale odmówił odpowiedzi
na pytanie „Proroka Codziennego”, dlaczego wpl ˛atał ministerstwo w tak
kłopotliw ˛a sytuacj˛e.
— Jest i zdj˛ecie, Weasley! — dodał Malfoy, podnosz ˛ac wysoko gazet˛e. —
Zdj˛ecie twoich rodziców przed ich domem. . . jesli to mo˙zna nazwa ´ c domem! ´
Twoja matka mogłaby zrzucic par˛e kilo, nie uwa˙zasz? ´
Ron dygotał z wsciekło ´ sci. Wszyscy na niego patrzyli. ´
— Wypchaj si˛e, Malfoy — powiedział Harry. — Daj spokój, Ron. . .
— Ach tak, przecie˙z ty, Potter, mieszkałes u nich w lecie, prawda? — zadrwił ´
Malfoy. — To mo˙ze mi powiesz, czy jego matka naprawd˛e jest taka gruba, czy
tylko tak wyszła na tym zdj˛eciu?
133
Harry i Hermiona złapali Rona za szat˛e na plecach, ˙zeby go powstrzymac od ´
rzucenia si˛e na Malfoya.
— Znasz swoj ˛a matk˛e, Malfoy, prawda? — powiedział Harry. — Ma min˛e,
jakby jej ktos podsun ˛ał łajno pod nos. . . Czy ona zawsze ma taki wyraz twarzy, ´
czy mo˙ze tylko wtedy, kiedy ty jestes w pobli˙zu? ´
Blada twarz Malfoya lekko poró˙zowiała.
— Nie wa˙z si˛e obra˙zac mojej matki, Potter. ´
— To nie otwieraj tej swojej parszywej g˛eby — odrzekł Harry, odwracaj ˛ac
si˛e.
BANG!
Kilka osób wrzasn˛eło — Harry poczuł, ˙ze cos bardzo gor ˛acego muska jego ´
policzek — si˛egn ˛ał za pazuch˛e po ró˙zd˙zk˛e, ale zanim jej dotkn ˛ał, usłyszał drugie
BANG i ryk, który odbił si˛e echem po sali wejsciowej: ´
— O NIE! CO TO, TO NIE, CHŁOPCZE!
Harry odwrócił si˛e na pi˛ecie. Profesor Moody schodził, kustykaj ˛ac, po mar- ´
murowych schodach. Trzymał w r˛eku ró˙zd˙zk˛e, a jej koniec wycelowany był w bia-
ł ˛a fretk˛e, kul ˛ac ˛a si˛e na kamiennej posadzce dokładnie w tym miejscu, w którym
przed chwil ˛a stał Malfoy.
W sali wejsciowej zaległa cisza. Wszyscy zamarli z przera˙zenia. Moody od- ´
wrócił si˛e, by spojrzec na Harry’ego — a w ka˙zdym razie łypn ˛ał na niego swym ´
normalnym okiem, bo drugie skierowane było do wn˛etrza czaszki albo gdzies do ´
tyłu.
— Trafił ci˛e? — zagrzmiał Moody grobowy m głosem.
— Nie — odrzekł Harry. — Chybił.
— ZOSTAW TO! — krzykn ˛ał Moody.
— Co mam zostawic? — zdziwił si˛e Harry, kompletnie oszołomiony. ´
— Nie ty. . . on! — Moody wskazał kciukiem na Crabbe’a, który ju˙z si˛e pochylił,
by podnies´c fretk˛e, ale teraz zamarł w bezruchu. ´
Wygl ˛adało na to, ˙ze „szalone” oko ma magiczn ˛a moc i Moody widzi nim to,
co jest za nim.
Moody pokustykał w stron˛e Crabbe’a, Goyle’a i fretki, która zapiszczała prze- ´
ra´zliwie i rzuciła si˛e do ucieczki, zmykaj ˛ac ku wejsciu do lochów. ´
— Ani mi si˛e wa˙z! — rykn ˛ał Moody, ponownie celuj ˛ac ró˙zd˙zk ˛a we fretk˛e, któ-
ra wyleciała w powietrze na jakies dziesi˛e ´ c stóp, upadła z trzaskiem na posadzk˛e ´
i znowu podskoczyła.
— Nie lubi˛e takich, którzy atakuj ˛a, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony
plecami — warkn ˛ał Moody, podczas gdy fretka podskakiwała coraz wy˙zej i wy-
˙zej, piszcz ˛ac z bólu. — Tak robi ˛a tylko smierdz ˛ace tchórze i szumowiny. . . ´
Fretka wystrzeliła w powietrze, machaj ˛ac bezradnie łapkami.
134
— Nigdy. . . wi˛ecej. . . tego. . . nie. . . rób! — zawołał Moody, wypowiadaj ˛ac
ka˙zde słowo w momencie, gdy fretka spadała na posadzk˛e i natychmiast ulatywała
ponownie w gór˛e.
— Profesorze Moody! — rozległ si˛e przera˙zony głos.
Profesor McGonagall schodziła po marmurowych schodach, d´zwigaj ˛ac w ramionach
stos ksi ˛a˙zek.
— Witam, profesor McGonagall! — odpowiedział spokojnie Moody, wysyłaj
˛ac łasiczk˛e jeszcze wy˙zej w powietrze.
— Co pan wyprawia! — krzykn˛eła profesor McGonagall, sledz ˛ac wzrokiem ´
lot fretki.
— Ucz˛e — odrzekł Moody.
— Moody, czy to jest ucze´n?! — wrzasn˛eła profesor McGonagall, a ksi ˛a˙zki
wysypały si˛e jej z r ˛ak.
— Zgadza si˛e — rzekł Moody.
— Nie! — krzykn˛eła profesor McGonagall, zbiegaj ˛ac po schodach i wyci ˛agaj
˛ac swoj ˛a ró˙zd˙zk˛e.
W chwil˛e pó´zniej trzasn˛eło i pojawił si˛e ponownie Draco Malfoy, rozci ˛agni˛ety
jak długi na podłodze. Jego lsni ˛ace, prawie białe włosy rozsypały si˛e wokół ´
mocno ju˙z zaró˙zowionej twarzy. Wstał, mrugaj ˛ac i przecieraj ˛ac oczy.
— Moody, my tutaj nigdy nie u˙zywamy transmutacji jako kary! — powiedziała
profesor McGonagall słabym głosem. — Profesor Dumbledore panu nie
mówił?
— Mo˙ze i o tym wspomniał — rzekł Moody, drapi ˛ac si˛e po brodzie — ale
pomyslałem sobie, ˙ze taki mocny wstrz ˛as. . . ´
— My tu dajemy szlaban! Albo rozmawiamy z opiekunem domu!
— A wi˛ec zrobi˛e to — powiedział Moody, wpatruj ˛ac si˛e w Malfoya z odraz ˛a.
Malfoy, w którego bladych oczach wci ˛a˙z szkliły si˛e łzy bólu i poni˙zenia, łypał
na Moody’ego spode łba i zamruczał cos pod nosem; dało si˛e z tego zrozumie ´ c´
tylko powtarzane kilka razy słowo „ojciec”.
— Tak? — powiedział cicho Moody, robi ˛ac kilka kroków do przodu, a głuchy
stukot jego drewnianej nogi odbił si˛e echem po sali. — Có˙z, chłopcze, od dawna
znam twego ojca. . . Mo˙zesz mu powiedziec, ˙ze Moody ma oko na jego syna. . . ´
Tak, powiedz mu to ode mnie. . . A opiekunem twojego domu jest Snape, prawda?
— Tak — odpowiedział Malfoy obra˙zonym tonem.
— Jeszcze jeden stary znajomy. . . Od dawna chciałem sobie uci ˛ac pogaw˛edk˛e ´
ze starym Snape’em. . . No, idziemy, chłopcze. . .
Złapał Malfoya za rami˛e i poprowadził w kierunku lochów.
Profesor McGonagall popatrzyła za nimi z wyra´znym niepokojem, a potem
machn˛eła ró˙zd˙zk ˛a na rozsypane ksi ˛a˙zki, które natychmiast wzbiły si˛e w powietrze
i wyl ˛adowały grzecznie w jej ramionach.
135
— Nie odzywajcie si˛e do mnie — powiedział cicho Ron do Harry’ego i Hermiony,
kiedy kilka minut pó´zniej usiedli przy stole Gryffindoru. Wokoło a˙z szumiało
od podnieconych rozmów na temat tego, co si˛e wydarzyło.
— Dlaczego? — zapytała zaskoczona Hermiona.
— Bo chc˛e utrwalic to sobie w pami˛eci na zawsze — odpowiedział Ron. Oczy ´
miał zamkni˛ete, a na twarzy wyraz uniesienia. — Draco Malfoy, zdumiewaj ˛aco
skoczna tchórzofretka. . .
Harry i Hermiona parskn˛eli smiechem, a Hermiona si˛egn˛eła po zapiekank˛e ´
z wołowiny, by rozdzielic j ˛a na trzy talerze. ´
— Mógł mu jednak zrobic krzywd˛e — powiedziała. — Naprawd˛e, dobrze, ˙ze ´
profesor McGonagall to przerwała. . .
— Hermiono! — powiedział z wyrzutem Ron, otwieraj ˛ac szeroko oczy. —
Psujesz najwspanialsz ˛a chwil˛e w moim ˙zyciu!
Hermiona prychn˛eła niecierpliwie i rzuciła si˛e na wołowin˛e tak łapczywie, ˙ze
ich zamurowało.
— Nie mów, ˙ze znowu idziesz do biblioteki — powiedział Harry, zdumiony
szybkosci ˛a, z jak ˛a pochłaniała jedzenie. ´
— Musz˛e. Mam kup˛e roboty.
— Ale przecie˙z powiedziałas nam, ˙ze profesor Vector. . . ´
— To nie jest praca domowa.
Po pi˛eciu minutach talerz Hermiony był pusty, a ona sama wybiegła z sali.
Zaledwie znikn˛eła, jej miejsce zaj ˛ał Fred Weasley.
— Moody! — zawołał. — Równy gos´c, nie? ´
— Ekstra facet — powiedział George, siadaj ˛ac naprzeciw Freda.
— Super — przyznał ich najlepszy przyjaciel, Lee Jordan, opadaj ˛ac na krzesło
obok George’a. — Mielismy z nim lekcj˛e po południu. ´
— Jak było? — zapytał z ciekawosci ˛a Harry. ´
Fred, George i Lee wymienili znacz ˛ace spojrzenia.
— Takiej lekcji jeszcze nie miałem — stwierdził Fred.
— Człowieku, on po prostu wie — rzekł Lee.
— Co wie? — zapytał Ron, wychylaj ˛ac si˛e do przodu.
— Wie, jak to jest, kiedy to si˛e robi — powiedział George.
— Co robi? — zapytał Harry.
— Walczy z czarn ˛a magi ˛a — odrzekł Fred.
— Widział ju˙z wszystko — dodał George.
— Niesamowite — powiedział Lee.
Ron si˛egn ˛ał do torby po swój plan zaj˛ec.´
— Mamy go dopiero w czwartek! — stwierdził z ˙zalem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz