piątek, 6 stycznia 2017

Rozdział szósty - Świstoklik

Harry mógłby przysi ˛ac, ˙ze dopiero co poło˙zył si˛e spac w pokoju Rona, kiedy ´
ktos nim potrz ˛asn ˛ał. ´
— Czas ju˙z wstawac, Harry — szepn˛eła pani Weasley, odchodz ˛ac od jego ´
łó˙zka, by obudzic Rona. ´
Harry wymacał okulary, zało˙zył je i usiadł. Na zewn ˛atrz wci ˛a˙z było ciemno.
Ron, wyrwany ze snu, mrukn ˛ał cos niewyra´znie. Za swoim łó˙zkiem Harry do- ´
strzegł dwie rozczochrane postacie, wypl ˛atuj ˛ace si˛e z koców.
— Co, ju˙z czas? — rozległ si˛e zaspany głos Freda.
Ubrali si˛e w milczeniu, zbyt ot˛epiali, by rozmawiac, a potem, ziewaj ˛ac i prze- ´
ci ˛agaj ˛ac si˛e, wszyscy czterej zeszli na dół do kuchni.
Pani Weasley mieszała w wielkim garnku stoj ˛acym na piecu, a pan Weasley
siedział przy stole, przegl ˛adaj ˛ac p˛ek wielkich, pergaminowych biletów. Na widok
wchodz ˛acych chłopców wypr˛e˙zył si˛e i rozpostarł ramiona, by zaprezentowac swój ´
ubiór. Miał na sobie sweter z golfem i bardzo stare d˙zinsy, troch˛e na niego za du˙ze,
z grubym skórzanym pasem.
— No i co wy na to? – zapytał niespokojnie. — Mamy tam byc incognito. . . ´
Harry, czy wygl ˛adam jak mugol?
— Tak — odrzekł Harry, usmiechaj ˛ac si˛e. — Wspaniale. ´
— Gdzie jest Bill, Charlie i Pe-eee-ercy? — zapytał George, któremu nie udało
si˛e stłumic pot˛e˙znego ziewni˛ecia. ´
— Przecie˙z oni si˛e teleportuj ˛a, prawda? — powiedziała pani Weasley, stawiaj
˛ac na stole wielki garnek, z którego zacz˛eła nalewac owsiank˛e do misek. — Mog ˛a ´
troch˛e dłu˙zej pole˙zec.´
Harry wiedział, ˙ze teleportacja jest bardzo trudn ˛a umiej˛etnosci ˛a magiczn ˛a; ´
polegała na znikaniu w jednym miejscu i pojawianiu si˛e prawie w tej samej chwili
w innym.
— No tak, oni si˛e wyleguj ˛a — burkn ˛ał Fred, przysuwaj ˛ac sobie misk˛e owsianki.
— Dlaczego my te˙z nie mo˙zemy si˛e teleportowac?´
— Bo jestescie za młodzi i nie zdali ´ scie egzaminu — warkn˛eła pani We- ´
asley. — Co jest z tymi dziewczynkami?
Wypadła z kuchni i po chwili usłyszeli jej kroki na schodach.
46
— To trzeba zdac egzamin, ˙zeby si˛e teleportowa ´ c? — zapytał Harry. ´
— O, tak — odrzekł pan Weasley, wsuwaj ˛ac bilety do tylnej kieszeni d˙zinsów.
— Departament Transportu Magicznego musiał własnie ukara ´ c par˛e osób za ´
teleportowanie si˛e bez licencji. Teleportacja wcale nie jest łatwa, a jak nie zrobi
si˛e tego we własciwy sposób, mo˙ze doj ´ s´c do przykrych komplikacji. Ci, o których ´
mówi˛e, rozszczepili si˛e.
Wszyscy, prócz Harry’ego, skrzywili si˛e z niesmakiem.
— Rozszczepili si˛e? — powtórzył Harry.
— Tak, zdeportowali si˛e tylko w połowie — powiedział pan Weasley, wlewaj
˛ac sobie do owsianki spor ˛a porcj˛e syropu. — No i oczywiscie ugrz˛e´zli. Nie ´
mogli si˛e ruszyc ani wte, ani wewte. Musieli czeka ´ c na Czarodziejskie Pogotowie ´
Ratunkowe, ˙zeby ich z powrotem poskładało do kupy. Było mnóstwo papierkowej
roboty, nie mówi ˛ac ju˙z o mugolach, którzy natkn˛eli si˛e na cz˛esci ich ciał. . . ´
Harry wyobraził sobie nagle par˛e nóg i jedn ˛a gałk˛e oczn ˛a porzucone na chodniku
Privet Drive.
— I co, nic im si˛e nie stało? — zapytał wstrz ˛asni˛ety t ˛a wizj ˛a. ´
— Och nie — stwierdził rzeczowo pan Weasley. — Ale musieli zapłacic wy- ´
sok ˛a grzywn˛e i nie s ˛adz˛e, by znowu próbowali si˛e teleportowac w takim po ´ spie- ´
chu. Z teleportacj ˛a nie ma ˙zartów. Wielu dorosłych czarodziejów w ogóle jej nie
stosuje. Wol ˛a miotły. . . S ˛a wolniejsze, ale bezpieczniejsze.
— Ale Bill, Charlie i Percy potrafi ˛a?
— Charlie musiał dwa razy zdawac egzamin — powiedział Fred, u ´ smiechaj ˛ac ´
si˛e złosliwie. — Za pierwszym razem oblał. Aportował si˛e pi˛e ´ c mil na południe ´
od wyznaczonego miejsca i w dodatku na głowie jakiejs starszej pani robi ˛acej ´
sobie spokojnie zakupy. . . Pami˛etacie?
— Tak, pami˛etamy, ale za drugim razem zdał — powiedziała pani Weasley,
wkraczaj ˛ac do kuchni wsród ogólnych chichotów. ´
— Percy zdał dopiero dwa tygodnie temu — wyjasnił Harry’emu George. — ´
Od tego czasu teleportuje si˛e co rano z sypialni do kuchni, ˙zeby pokazac, ˙ze po- ´
trafi.
W korytarzu rozległy si˛e kroki i do kuchni weszły Hermiona i Ginny, obie
blade i zaspane.
— Dlaczego musimy zrywac si˛e tak wcze ´ snie? — j˛ekn˛eła Ginny, która tr ˛ac ´
oczy, usiadła przy stole.
— Mamy kawałek do przejscia — odrzekł pan Weasley. ´
— Do przejscia? — zdziwił si˛e Harry. — Idziemy pieszo na mistrzostwa ´ swia- ´
ta?
— Nie, nie, to całe mile st ˛ad — odpowiedział pan Weasley, usmiechaj ˛ac ´
si˛e. — Ale kawałek trzeba przejs´c. To wła ´ snie sprawia zwykle du˙z ˛a trudno ´ s´c wie- ´
lu czarodziejom: jak si˛e gdzies zgromadzi ´ c, ˙zeby nie ´ sci ˛agn ˛a ´ c na siebie uwagi ´
47
mugoli. Musimy byc bardzo ostro˙zni, kiedy podró˙zujemy, a co dopiero przy ta- ´
kich wielkich zgromadzeniach, jak mistrzostwa swiata w quidditchu. . . ´
— George! — krzykn˛eła ostro pani Weasley i wszyscy podskoczyli.
— Co? — zapytał George niewinnym tonem, który nikogo nie zwiódł.
— Co masz w kieszeni?
— Nic!
— Nie kłam mi w ˙zywe oczy!
Pani Weasley wycelowała ró˙zd˙zk˛e w kieszen George’a i powiedziała: ´
— Accio!
Z kieszeni wystrzeliło kilkanascie małych, kolorowych kostek. George chciał ´
je złapac, ale nie zd ˛a˙zył i wszystkie wyl ˛adowały na wyci ˛agni˛etej dłoni pani We- ´
asley.
— Miałes je zniszczy ´ c! — fukn˛eła ze zło ´ sci ˛a, pokazuj ˛ac gar ´ s´c gigantoj˛ezycz- ´
nych toffi. — Kazalismy ci pozby ´ c si˛e tego ´ swi ´ nstwa! Wywróci ´ c mi zaraz kiesze- ´
nie na lew ˛a stron˛e, obaj!
Nie była to przyjemna scena: bli´zniacy najwyra´zniej próbowali przeszmuglowac
z domu tyle toffi, ile im si˛e uda, a pani Weasley odnalazła wszystkie dopiero ´
dzi˛eki zakl˛eciu przywołuj ˛acemu.
— Accio! Accio! Accio! — wykrzykiwała, a toffi wyskakiwały z najró˙zniejszych
dziwnych miejsc, w tym spod podszewki kurtki George’a i zza podwini˛etych
nogawek d˙zinsów Freda.
— Wynalezienie ich kosztowało nas szes´c miesi˛ecy pracy! — zawołał Fred do ´
matki, kiedy wyrzucała cukierki.
— Wspaniały sposób na zmarnotrawienie szesciu miesi˛ecy! — wrzasn˛eła. — ´
Trudno si˛e dziwic, ˙ze zaliczyli ´ scie tak mało sumów! ´
Trudno te˙z było si˛e dziwic, ˙ze atmosfera nieco si˛e zag˛e ´ sciła. Kiedy pani We- ´
asley na po˙zegnanie ucałowała m˛e˙za w policzek, wci ˛a˙z była nachmurzona, choc´
nie a˙z tak, jak obaj bli´zniacy, którzy zarzucili plecaki i wyszli z kuchni bez słowa.
— No, to bawcie si˛e dobrze — powiedziała pani Weasley — i zachowujcie si˛e
jak nale˙zy! — zawołała w kierunku pleców bli´zniaków, ale nawet si˛e nie obejrzeli
ani nie odpowiedzieli. — Billa, Charliego i Percy’ego wysl˛e gdzie ´ s koło połu- ´
dnia — dodała, zwracaj ˛ac si˛e do pana Weasleya, kiedy on, Harry, Ron, Hermiona
i Ginny ruszyli za Fredem i George’em przez ciemny trawnik.
Było zimno, ksi˛e˙zyc jeszcze swiecił. Jedynie słaba, zielonkawa po ´ swiata tu˙z ´
nad horyzontem wskazywała na bliskos´c´ switu. Harry pomy ´ slał o tysi ˛acach cza- ´
rodziejów udaj ˛acych si˛e na finał mistrzostw swiata w quidditchu i przyspieszył ´
kroku, by zrównac si˛e z panem Weasleyem. ´
— W jaki sposób wszyscy si˛e tam dostan ˛a, nie zwracaj ˛ac na siebie uwagi
mugoli? — zapytał.
— To bardzo skomplikowana operacja — westchn ˛ał pan Weasley. — W kon-´
cu chodzi o jakies sto tysi˛ecy czarodziejów, którzy maj ˛a si˛e zgromadzi ´ c w jed- ´
48
nym miejscu, a oczywiscie nie dysponujemy tak wielkim obiektem magicznym, ´
by wszyscy si˛e pomiescili. S ˛a, rzecz jasna, miejsca, do których mugole nie mo- ´
g ˛a przenikn ˛ac, ale wystarczy sobie wyobrazi ´ c prób˛e stłoczenia stu tysi˛ecy cza- ´
rodziejów na ulicy Pok ˛atnej albo na peronie dziewi˛ec i trzy czwarte. Musieli- ´
smy wi˛ec znale´z ´ c jakie ´ s odludne wrzosowisko i zastosowa ´ c mnóstwo antymu- ´
golskich srodków ostro˙zno ´ sci. Całe ministerstwo pracowało nad tym miesi ˛aca- ´
mi. Przede wszystkim musielismy rozło˙zy ´ c w czasie samo przybycie na mistrzo- ´
stwa. Ci z tanszymi biletami musieli si˛e pojawi ´ c na miejscu ju˙z dwa tygodnie ´
temu. Pewna liczba czarodziejów wykorzystuje mugolskie srodki transportu, ale ´
nie moglismy pozwoli ´ c, by zbyt wielu zatłoczyło autobusy i poci ˛agi, a pami˛etaj, ´
˙ze czarodzieje przybywaj ˛a z całego swiata. Oczywi ´ scie niektórzy si˛e teleportuj ˛a, ´
ale musielismy ustanowi ´ c bezpieczne punkty aportacji, z dala od mugoli. O ile ´
wiem, jest tam w pobli˙zu las, w sam raz na bezpieczn ˛a aportacj˛e. Ci, którzy nie
chc ˛a albo nie potrafi ˛a si˛e teleportowac, musz ˛a skorzysta ´ c ze ´ swistoklików. To ta- ´
kie obiekty, którymi czarodzieje przemieszczaj ˛a si˛e z jednego miejsca na drugie
w okreslonym czasie. W razie potrzeby mo˙zna nimi przenosi ´ c du˙z ˛a grup˛e na raz. ´
Mamy dwiescie ´ swistoklików, rozmieszczonych w strategicznych punktach całej ´
Wielkiej Brytanii, a najbli˙zszy jest na szczycie wzgórza Stoatshead, dok ˛ad własnie
idziemy. ´
Pan Weasley wskazał przed siebie, gdzie poza wiosk ˛a Ottery St Catchpole
czerniało wielkie wzniesienie.
— Jak wygl ˛adaj ˛a takie swistokliki? — zapytał zaciekawiony Harry. ´
— Przede wszystkim nie mog ˛a rzucac si˛e w oczy — odrzekł pan Weasley. — ´
Wybieramy takie przedmioty, na które mugole nie zwróc ˛a uwagi, a wi˛ec nie podnios
˛a z ziemi i nie zaczn ˛a si˛e nimi bawic. No wiesz, co ´ s takiego, co uznaj ˛a po ´
prostu za smieci. ´
Maszerowali ciemn ˛a, mokr ˛a drog ˛a ku wiosce; w ciszy słychac było tylko od- ´
głos ich kroków. Niebo bladło powoli, kiedy szli przez uspion ˛a jeszcze wiosk˛e: ´
atramentowa czern zamieniła si˛e w ciemny granat. Harry’emu zmarzły dłonie ´
i stopy. Pan Weasley co jakis czas zerkał na zegarek. ´
Kiedy zacz˛eli si˛e wspinac na wzgórze Stoatshead, stracili ochot˛e do rozmowy. ´
Od czasu do czasu wpadali w niewidoczne jamy królików i potykali si˛e o g˛este
k˛epy trawy. Kiedy wreszcie wyszli na płaski szczyt, Harry był zdyszany, a nogi
zaczynały mu odmawiac posłusze ´ nstwa. ´
— Huuu — wysapał pan Weasley, zdejmuj ˛ac okulary i wycieraj ˛ac je o sweter.
— No, tempo było całkiem niezłe. . . mamy jeszcze dziesi˛ec minut. ´
Hermiona pojawiła si˛e na szczycie ostatnia, trzymaj ˛ac si˛e za bok, bo dostała
kolki.
— Teraz musimy tylko znale´zc´ swistoklik — rzekł pan Weasley, zakładaj ˛ac ´
okulary i rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po ziemi. — Nie b˛edzie du˙zy. . . No, to do dzieła.
49
Rozproszyli si˛e i zacz˛eli szukac. Min˛eło jednak zaledwie kilka minut, gdy ´
cisz˛e rozdarł krzyk:
— Tutaj, Arturze! Tutaj, synu, mamy go!
Na tle rozgwie˙zd˙zonego nieba pojawiły si˛e dwie wysokie sylwetki.
— Amos! — zawołał pan Weasley, zmierzaj ˛ac z usmiechem na twarzy w stro- ´
n˛e m˛e˙zczyzny, który krzykn ˛ał. Reszta ruszyła za nim.
Pan Weasley sciskał dło ´ n czarodziejowi o rumianej twarzy, okolonej krzacza- ´
st ˛a br ˛azow ˛a brod ˛a, który w drugiej dłoni trzymał jakis zaple ´ sniały stary but. ´
— Moi drodzy, to jest Amos Diggory — powiedział pan Weasley. — Pracuje
w Urz˛edzie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. I chyba znacie jego syna
Cedrika?
Cedrik Diggory był kapitanem i szukaj ˛acym dru˙zyny Puchonów. Miał około
siedemnastu lat i uchodził za jednego z najprzystojniejszych chłopców w całej
szkole.
— Czes´c — powiedział Cedrik, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po twarzach obecnych. ´
Wszyscy, prócz Freda i George’a, odpowiedzieli mu „czes´c”. Bli´zniacy tyl- ´
ko kiwn˛eli głowami. Do tej pory nie wybaczyli Cedrikowi wygranej z dru˙zyn ˛a
Gryfonów, w pierwszym w ubiegłym roku meczu quidditcha.
— Długo musieliscie w˛edrowa ´ c, Arturze? — zapytał ojciec Cedrika. ´
— Nie za bardzo — odrzekł pan Weasley. — Mieszkamy zaraz za t ˛a wiosk ˛a.
A wy?
— Trzeba było wstac o drugiej w nocy, prawda, Ced? B˛ed˛e rad, gdy mój syn ´
dostanie ju˙z wreszcie prawo teleportacji. Ale nie uskar˙zam si˛e. . . w koncu to finał ´
mistrzostw swiata. Warto przej ´ s´c si˛e kawałek, no i wyda ´ c worek galeonów na ´
bilety. I chyba jakos si˛e udało. . . — Spojrzał dobrodusznie na trzech młodych ´
Weasleyów, Harry’ego, Hermion˛e i Ginny. — To wszystko twoje dzieciaki, Arturze?
— Och nie, tylko te rudzielce — odpowiedział pan Weasley, wskazuj ˛ac na
swoje dzieci. — To jest Hermiona, kole˙zanka Rona. . . i Harry, te˙z ich kolega ze
szkoły. . .
— Na brod˛e Merlina! — zawołał Amos Diggory, wytrzeszczaj ˛ac oczy. —
Harry? Harry Potter?
— Ee. . . no. . . tak — rzekł Harry.
Harry przywykł ju˙z do tego, ˙ze ludzie przygl ˛adaj ˛a mu si˛e ciekawie, kiedy
dowiaduj ˛a si˛e, kim jest, a przede wszystkim przypatruj ˛a si˛e dziwnej bli´znie na
jego czole, ale wci ˛a˙z budziło to w nim za˙zenowanie.
— Ced opowiadał o tobie, a jak˙ze — powiedział Amos Diggory. — Tak, tak,
wiem wszystko o waszym meczu w ubiegłym roku. . . Powiedziałem mu: „Ced,
b˛edziesz miał co opowiadac swoim wnukom. Pokonałe ´ s samego Harry’ego Pot- ´
tera!”
50
Harry’emu nie przychodziła do głowy ˙zadna odpowied´z na to wyznanie, wi˛ec
milczał. Fred i George łypali niezbyt przyja´znie na Cedrika, który lekko si˛e zmieszał.
— Tato, Harry spadł z miotły — mrukn ˛ał. — Mówiłem ci. . . to był wypadek.
. .
— Tak, ale ty nie spadłes z miotły, prawda? — zagrzmiał z dum ˛a Amos, wa- ´
l ˛ac syna po plecach. — Zawsze taki skromny, ten nasz Ced, zawsze taki dobrze
wychowany. . . ale w koncu wygrał lepszy i jestem pewny, ˙ze Harry to przyzna, ´
prawda, Harry? Kiedy jeden spada z miotły, a drugi z niej nie spada, nie trzeba
byc geniuszem, ˙zeby stwierdzi ´ c, który z nich lepiej lata na miotle! ´
— Chyba ju˙z czas — powiedział szybko pan Weasley, patrz ˛ac na zegarek. —
Amosie, czy jeszcze na kogos czekamy? ´
— Nie, Lovegoodowie polecieli ju˙z tydzien temu, a Fawcettowie nie dostali ´
biletów. To chyba wszyscy z naszej okolicy, co?
— O ile wiem, wszyscy — odpowiedział pan Weasley. — No, mamy ju˙z tylko
minut˛e, lepiej si˛e przygotujmy. . . — Spojrzał na Harry’ego i Hermion˛e. — Trzeba
tylko dotkn ˛ac´ swistoklika, to wszystko, wystarczy jednym palcem. . . ´
Z pewnym trudem, ze wzgl˛edu na wypchane plecaki, cała dziewi ˛atka zgromadziła
si˛e wokół starego buta, który Amos Diggory trzymał w wyci ˛agni˛etej r˛ece.
Stali tak w ciasnym kr˛egu, gdy na szczycie wzgórza powiał zimny wiatr. Nikt
nic nie mówił. Harry’emu nagle przyszło do głowy, ˙ze gdyby ich teraz zobaczył
przypadkiem jakis mugol, bardzo by si˛e zdziwił. . . Blady ´ swit, pustkowie, a tu ´
dziewi˛ec osób, w tym dwie dorosłe, trzyma stary, wy ´ swiechtany but i wyra´znie na ´
cos czeka. ´
— Trzy — mrukn ˛ał pan Weasley, wci ˛a˙z wpatruj ˛ac si˛e w zegarek — dwa. . .
jeden. . .
Zaledwie przebrzmiało „jeden”, gdy Harry poczuł, jakby w okolicach p˛epka
cos szarpn˛eło go mocno do przodu. Jego stopy oderwały si˛e od ziemi, ramionami ´
wyczuwał obok siebie Rona i Hermion˛e, a wszyscy p˛edzili gdzies po ´ sród ryku ´
wiatru i migaj ˛acych barwnych plam; jego palec wskazuj ˛acy przywarł do buta,
który zdawał si˛e ci ˛agn ˛ac go naprzód jak pot˛e˙zny magnes, a potem. . . ´
Uderzył stopami w cos twardego, Ron wpadł na niego, zwalaj ˛ac go z nóg, ´
swistoklik r ˛abn ˛ał w ziemi˛e tu˙z obok jego głowy, a˙z zadudniło. ´
Harry rozejrzał si˛e. Pan Weasley, pan Diggory i Cedrik stali pewnie na nogach,
choc wiatr nadal targał im włosy i ubrania, reszta le˙zała na ziemi. ´
— Pi ˛ata siedem, ze wzgórza Stoatshead — rozległ si˛e głos.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz