Mieszkancy wioski Little Hangleton nadal nazywali go „Domem Riddle’ów”, ´
choc upłyn˛eło ju˙z wiele lat, odk ˛ad mieszkała w nim rodzina o tym nazwisku. Stał ´
na wzgórzu ponad wiosk ˛a. Cz˛es´c okien zabito deskami, w dachu ziały dziury, ´
a na fasadzie rozplenił si˛e bluszcz. Kiedys pi˛ekny dwór, najwi˛ekszy i najbardziej ´
okazały budynek w całej okolicy — teraz był ponur ˛a, opuszczon ˛a ruin ˛a.
Mieszkancy Little Hangleton byli przekonani, ˙ze w tym starym domu straszy. ´
Pół wieku temu wydarzyło si˛e w nim cos dziwnego i strasznego, co ´ s, o czym ´
starsi lubili rozprawiac, kiedy ju˙z nie było o kim plotkowa ´ c. Opowie ´ s´c t˛e powta- ´
rzano tyle razy i w tak wielu domach, ˙ze nikt ju˙z nie był pewny, co naprawd˛e tam
si˛e wydarzyło. Ka˙zda wersja zaczynała si˛e jednak w tym samym czasie i miejscu:
pi˛ecdziesi ˛at lat temu, pewnego letniego poranka, kiedy Dom Riddle’ów był ´
jeszcze zadbany i zamieszkany. Tego ranka słu˙z ˛aca weszła do salonu i zastała
wszystkich troje Riddle’ów martwych.
Dziewczyna pobiegła z krzykiem do wioski i pobudziła tylu ludzi, ilu zdołała.
— Le˙z ˛a tam z otwartymi szeroko oczami! Zimni jak lód! Nadal w strojach do
kolacji!
Wezwano policj˛e, a w całym Little Hangleton zawrzało. Wszyscy wychodzili
ze skóry, ˙zeby si˛e czegos dowiedzie ´ c. Nikt nawet nie próbował udawa ´ c, ˙ze ˙zału- ´
je Riddle’ów, bo w wiosce nie darzono ich sympati ˛a. Panstwo Riddle’owie byli ´
bogatymi, zarozumiałymi snobami, a ich dorosły syn, Tom, był jeszcze gorszy.
Wszystkich obchodziła tylko to˙zsamos´c mordercy — było bowiem oczywiste, ˙ze ´
troje zdrowych ludzi nie mogło umrzec´ smierci ˛a naturaln ˛a w ci ˛agu jednej nocy. ´
Tego wieczoru w miejscowej gospodzie Pod Wisielcem utarg był wyj ˛atkowo
wysoki: zeszła si˛e tu cała wioska, by podyskutowac o potrójnym morderstwie. Po- ´
rzucenie wygodnych foteli przed kominkami zostało wynagrodzone, kiedy w gospodzie
pojawiła si˛e kucharka Riddle’ów, i w ciszy, która zapadła na jej widok,
oznajmiła, ˙ze własnie aresztowano Franka Bryce’a. ´
— Frank! — zawołało kilka osób. — To niemo˙zliwe!
Frank Bryce był ogrodnikiem Riddle’ów. Mieszkał samotnie w zrujnowanym
domku na terenie ich posiadłosci. Wrócił z wojny ze sztywn ˛a nog ˛a i ogromn ˛a ´
niech˛eci ˛a do tłumu i hałasu, i od tego czasu pracował u Riddle’ów.
6
W gospodzie zrobił si˛e ruch, bo wszyscy zacz˛eli stawiac kucharce drinki, ˙zeby ´
dowiedziec si˛e czego ´ s wi˛ecej. ´
— Ja tam zawsze uwa˙załam, ˙ze on jest jakis dziwny — o ´ swiadczyła po czwar- ´
tym kieliszku sherry. — Taki odludek. Ze sto razy mu proponowałam, ˙zeby napił
si˛e ze mn ˛a herbaty, a on zawsze odmawiał. Nie chciał si˛e z nikim zadawac, ot co. ´
— Trudno si˛e dziwic biedakowi — zauwa˙zyła jaka ´ s kobieta stoj ˛aca przy ba- ´
rze. — Musiał wiele prze˙zyc na wojnie, to i chce mie ´ c spokój. Nie widz˛e powodu, ´
˙zeby. . .
— A niby kto prócz niego miał klucz od tylnych drzwi? — warkn˛eła kucharka.
— Od kiedy pami˛etam, zapasowy klucz zawsze wisiał w domku ogrodnika!
Drzwi nie były wywa˙zone! Wszystkie szyby całe! Wystarczyło, ˙ze wslizn ˛ał si˛e do ´
srodka, kiedy wszyscy spali. . . ´
Zebrani w gospodzie mieszkancy wioski wymienili ponure spojrzenia. ´
— Zawsze uwa˙załem, ˙ze jemu ´zle z oczu patrzy, no i prosz˛e — mrukn ˛ał m˛e˙zczyzna
przy barze.
— Ta wojna pomieszała mu w głowie, jakby mnie kto pytał — stwierdził
własciciel gospody. ´
— Pami˛etasz, Dot, jak ci mówiłam, ˙ze co jak co, ale Frankowi to bym nie
chciała podpas´c? — odezwała si˛e podekscytowana kobieta w k ˛acie. ´
— Charakterek to on ma — przyznał Dot, potakuj ˛ac skwapliwie. — Pami˛etam,
kiedy był chłopcem. . .
Nast˛epnego ranka prawie wszyscy mieszkancy Little Hangleton byli ju˙z prze- ´
konani, ˙ze to Frank Bryce zamordował Riddle’ów.
Tymczasem w pobliskim miasteczku Great Hangleton, na ponurym i obskurnym
posterunku policji, Frank uparcie powtarzał, ˙ze jest niewinny i ˙ze jedyn ˛a osob
˛a, któr ˛a widział tamtego dnia w pobli˙zu domu, był jakis nie znany mu wyrostek, ´
czarnowłosy i blady. Nikt poza nim jednak nie widział chłopaka odpowiadaj ˛acego
rysopisowi, wi˛ec policjanci byli przekonani, ˙ze Frank po prostu go wymyslił. ´
I kiedy sytuacja Franka wygl ˛adała ju˙z bardzo powa˙znie, nadszedł protokół
ogl˛edzin zwłok Riddle’ów, protokół, który zmienił wszystko.
Policjanci jeszcze nigdy nie czytali tak dziwnego orzeczenia. Po zbadaniu ciał
zespól lekarzy orzekł, ˙ze ˙zadna z ofiar nie została otruta, pchni˛eta no˙zem, zastrzelona,
zadławiona, uduszona, nie stwierdzono te˙z (przynajmniej w swietle doko- ´
nanych przez nich ogl˛edzin) ˙zadnych innych uszkodzen ciał. Wr˛ecz przeciwnie, ´
lekarze z ogromnym zdumieniem stwierdzili, ˙ze wszyscy Riddle’owie sprawiali
wra˙zenie całkowicie zdrowych — oczywiscie pomijaj ˛ac fakt, ˙ze byli martwi. ´
Odnotowali tylko (jakby chc ˛ac za wszelk ˛a cen˛e znale´zc jak ˛a ´ s anomali˛e), ˙ze twa- ´
rze ofiar zastygły w wyrazie przera˙zenia. Oczywiscie takie stwierdzenie niewiele ´
dało policji, bo czy kto kiedykolwiek słyszał, ˙zeby trzy osoby umarły ze strachu?
Poniewa˙z nie stwierdzono niczego, co by wskazywało na to, ˙ze Riddle’owie
zostali zamordowani, policja była zmuszona Franka wypusci ´ c. Riddle’ów pocho- ´
7
wano na cmentarzu w Little Hangleton, a ich groby przez jakis czas były obiektem ´
powszechnego zainteresowania. Ku zaskoczeniu wszystkich i w atmosferze podejrzen
Frank Bryce wrócił do domku ogrodnika na terenie posiadło ´ sci Riddle’ów. ´
— Jesli o mnie chodzi, to mog˛e si˛e zało˙zy ´ c, ˙ze to Frank ich zamordował i gu- ´
zik mnie obchodzi, co na ten temat mówi policja — oswiadczył Dot w gospodzie ´
Pod Wisielcem. — I gdyby miał choc odrobin˛e przyzwoito ´ sci, to wyniósłby si˛e ´
st ˛ad, wiedz ˛ac, ˙ze my o tym wiemy.
Ale Frank nie opuscił wioski. Został, by nadal zajmowa ´ c si˛e ogrodem, naj- ´
pierw dla nowej rodziny, która zamieszkała w Domu Riddle’ów, potem dla nast˛epnych
— bo nikt nie wytrzymywał tam długo. Byc mo˙ze cz˛e ´ sciowo z powodu ´
obecnosci Franka, ka˙zdy nowy wła ´ sciciel stwierdzał, ˙ze w tym domu wyczuwa ´
si˛e cos paskudnego. Opustoszała posiadło ´ s´c wkrótce zacz˛eła popada ´ c w ruin˛e. ´
* * *
Ostatni własciciel Domu Riddle’ów ani w nim nie mieszkał, ani go nie wynaj- ´
mował, a był na tyle bogaty, ˙ze mógł sobie na to pozwolic. W wiosce mówiono, ´
˙ze trzyma dom „ze wzgl˛edu na podatki”, choc nikt nie wiedział, na czym to wła- ´
sciwie polega. Płacił jednak Frankowi za dogl ˛adanie ogrodu. Frank zbli˙zał si˛e do ´
swoich siedemdziesi ˛atych siódmych urodzin, przygłuchł, noga mu jeszcze bardziej
zesztywniała, ale nadał, przynajmniej w ładn ˛a pogod˛e, widywano go przy
rabatach kwiatów, które zacz˛eły ju˙z zarastac chwastami. ´
Walczył nie tylko z chwastami. Jego prawdziwym utrapieniem byli chłopcy
z wioski. Wybijali szyby w oknach Domu Riddle’ów, je´zdzili rowerami po trawnikach,
których utrzymanie kosztowało Franka tyle trudu. Raz czy dwa włamali si˛e
do starego domu, ˙zeby zrobic mu na zło ´ s´c. Wiedzieli, ˙ze jest bardzo przywi ˛azany ´
do posiadłosci, i sprawiało im uciech˛e, kiedy ku ´ stykał przez ogród, wymachuj ˛ac ´
lask ˛a i pomstuj ˛ac na nich ochrypłym głosem. Jesli chodzi o samego Franka, to był ´
przekonany, ˙ze chłopcy dr˛ecz ˛a go złosliwie, bo podobnie jak ich rodzice i dziad- ´
kowie uwa˙zaj ˛a go za morderc˛e. Tak wi˛ec, kiedy pewnej sierpniowej nocy obudził
si˛e i zobaczył, ˙ze w starym domu dzieje si˛e cos dziwnego, uznał to za jaki ´ s nowy ´
wybryk łobuziaków, pragn ˛acych go ukarac za domnieman ˛a zbrodni˛e. ´
Obudził go rw ˛acy ból w nodze, tak silny, ˙ze podobnego jeszcze nie doznał
w swym podeszłym wieku. Wstał i zszedł na dół do kuchni, zamierzaj ˛ac zmienic´
wod˛e w butelce, któr ˛a ogrzewał kolano, by złagodzic bolesn ˛a sztywno ´ s´c. Stoj ˛ac ´
przy zlewie i napełniaj ˛ac czajnik, spojrzał na Dom Riddle’ów i zobaczył migaj ˛ace
na pi˛etrze swiatło. Od razu pomy ´ slał, ˙ze to ci niezno ´ sni chłopcy włamali si˛e znowu ´
do domu, a s ˛adz ˛ac po migotaniu swiatła, na pewno go podpalili. ´
Frank nie miał telefonu, a zreszt ˛a i tak nie ufał policji od czasu, gdy go aresztowano
i przesłuchiwano w sprawie smierci Riddle’ów. Natychmiast odstawił czaj- ´
nik, wdrapał si˛e po schodach na gór˛e tak szybko, jak mu na to pozwalała sztywna
8
noga, ubrał si˛e i wrócił na dół. Zdj ˛ał z haka przy drzwiach zardzewiały klucz,
chwycił opart ˛a o scian˛e lask˛e i wyszedł w ciemn ˛a noc. ´
Na frontowych drzwiach Domu Riddle’ów nie odkrył sladów włamania, po- ´
dobnie jak na ˙zadnym z okien. Pokustykał na tył domu i dotarł do drugich drzwi, ´
prawie całkowicie ukrytych pod bluszczem, wyj ˛ał stary klucz, wsun ˛ał go w dziurk˛e
i cicho je otworzył.
Wszedł do du˙zej, mrocznej kuchni. Było bardzo ciemno, ale choc nie zagl ˛adał ´
tu od lat, pami˛etał, gdzie s ˛a drzwi do przedpokoju, wi˛ec ruszył ku nim, czuj ˛ac
wstr˛etn ˛a won rozkładu, i wyt˛e˙zaj ˛ac słuch, by wyłowi ´ c jakikolwiek d´zwi˛ek docho- ´
dz ˛acy z góry. W przedpokoju było nieco jasniej, poniewa˙z po obu stronach drzwi ´
frontowych były du˙ze okna przedzielone w srodku kamiennymi słupkami. Zacz ˛ał ´
si˛e wspinac po schodach, błogosławi ˛ac grub ˛a warstw˛e kurzu pokrywaj ˛acego ka- ´
mienne stopnie, bo tłumiła jego kroki i postukiwanie laski.
Na podescie zwrócił si˛e w prawo i natychmiast zlokalizował intruzów: drzwi ´
na samym koncu korytarza były uchylone, a przez szpar˛e wylewała si˛e na czarn ˛a ´
posadzk˛e długa smuga złotego, rozmigotanego swiatła. Frank zacz ˛ał si˛e skrada ´ c´
powoli w tym kierunku, zaciskaj ˛ac palce na lasce. Znalazłszy si˛e kilka stóp od
drzwi, zobaczył przez szpar˛e kawałek pokoju.
Na kominku palił si˛e ogien. To go zaskoczyło. Zamarł w bezruchu i nasłuchi- ´
wał uwa˙znie, bo z pokoju dobiegł go m˛eski głos, pokorny i zal˛ekniony.
— Jesli mój pan i mistrz wci ˛a˙z jest głodny, to w butelce jeszcze troch˛e zostało. ´
— Pó´zniej — odpowiedział drugi głos. Te˙z nale˙zał do m˛e˙zczyzny, ale był
dziwnie wysoki i zimny, jak nagły powiew lodowatego wiatru. Było w nim cos,´
co sprawiło, ˙ze rzadkie włosy na karku Franka stan˛eły d˛eba. — Przysun mnie ´
bli˙zej kominka, Glizdogonie.
Frank zwrócił ku drzwiom prawe ucho, ˙zeby lepiej słyszec. Rozległ si˛e stuk ´
butelki stawianej na jakiejs twardej powierzchni, a pó´zniej szuranie, jakby po pod- ´
łodze przesuwano ci˛e˙zkie krzesło. Frank uchwycił spojrzeniem drobnego m˛e˙zczyzn˛e,
odwróconego plecami do drzwi i popychaj ˛acego fotel. Miał na sobie długi
czarny płaszcz, a na czubku jego głowy bielała łysina. Po chwili znikn ˛ał z pola
widzenia.
— Gdzie jest Nagini? — zapytał zimny głos.
— Ja. . . ja nie wiem, panie — odpowiedział l˛ekliwie pierwszy głos. — Chyba
wybrała si˛e na zwiedzanie domu. . .
— Musisz j ˛a wydoic, zanim udamy si˛e na spoczynek, Glizdogonie — rzekł ´
drugi głos. — W nocy b˛edziesz musiał mnie nakarmic. Ta podró˙z bardzo mnie ´
zm˛eczyła.
Zmarszczywszy brwi, Frank przybli˙zył swoje dobre ucho jeszcze bardziej do
drzwi, wyt˛e˙zaj ˛ac słuch. Po chwili ciszy znowu zabrzmiał głos Glizdogona.
— Panie mój, czy mog˛e zapytac, jak długo tu zostaniemy? ´
9
— Tydzien — odrzekł zimny głos. — Mo˙ze dłu˙zej. To do ´ s´c wygodne miej- ´
sce, a na razie musimy powstrzymac si˛e od działania. Byłoby głupio zabra ´ c si˛e do ´
urzeczywistnienia naszego planu przed zakonczeniem mistrzostw ´ swiata w quid- ´
ditchu.
Frank wsadził do ucha s˛ekaty palec i mocno nim pokr˛ecił. Pewno nagromadziło
si˛e sporo woskowiny, pomyslał, bo usłyszałem „quidditch”, a przecie˙z nie ´
ma takiego słowa. . .
— Mistrzostw swiata w quidditchu? — powtórzył Glizdogon. (Frank jeszcze ´
gorliwiej pogrzebał w uchu). — Wybacz mi, panie, ale. . . nie rozumiem. . . dlaczego
mielibysmy czeka ´ c na zako ´ nczenie mistrzostw ´ swiata? ´
— Dlatego, głupcze, ˙ze własnie w tej chwili zje˙zd˙zaj ˛a si˛e do kraju czarodzieje ´
z całego swiata i ka˙zdy tajniak z Ministerstwa Magii jest na słu˙zbie, wypatru- ´
j ˛ac jakichkolwiek oznak niezwykłosci i sprawdzaj ˛ac to˙zsamo ´ s´c ka˙zdego, kto mu ´
si˛e nawinie. B˛ed ˛a wariowac na punkcie bezpiecze ´ nstwa, ˙zeby mugole czego ´ s nie ´
zauwa˙zyli. Dlatego musimy czekac.´
Frank przestał sobie czysci ´ c ucho. Wyra´znie usłyszał słowa: „Ministerstwo ´
Magii”, „czarodzieje” i „mugole”. Nie ulegało w ˛atpliwosci, ˙ze te wyra˙zenia maj ˛a ´
jakies tajne znaczenie, a Frankowi przychodziły do głowy tylko dwa rodzaje lu- ´
dzi, którzy mogliby mówic szyfrem: szpiedzy i przest˛epcy. Zacisn ˛ał dło ´ n na lasce ´
i wyt˛e˙zył słuch.
— A wi˛ec wasza lordowska mos´c jest zdecydowany? — zapytał cicho Gliz- ´
dogon.
— Tak, Glizdogonie, jestem zdecydowany. — W zimnym głosie zabrzmiała
nuta gro´zby.
Nast ˛apiła chwila milczenia, a pó´zniej przemówił Glizdogon, wyrzucaj ˛ac z siebie
szybko słowa, jakby si˛e bał, ˙ze straci odwag˛e, zanim je wypowie.
— Panie mój, to mo˙zna zrobic bez Harry’ego Pottera. ´
Znowu pauza, tym razem dłu˙zsza, a potem. . .
— Bez Harry’ego Pottera, powiadasz? — powtórzył drugi głos z jadowit ˛a
łagodnosci ˛a. — Ach tak, rozumiem. . . ´
— Panie, nie mówi˛e tego ze wzgl˛edu na chłopaka! — zawołał piskliwym głosem
Glizdogon. — Nic dla mnie nie znaczy, nic a nic! Uwa˙zam tylko, ˙ze gdybysmy
wykorzystali innego czarodzieja albo czarownic˛e. . . kogokolwiek. . . to mo- ´
glibysmy dokona ´ c tego o wiele szybciej! Gdyby ´ s mi pozwolił, panie, oddali ´ c si˛e ´
na jakis czas. . . a wiesz, ˙ze potrafi˛e zmieni ´ c si˛e tak, ˙ze nikt mnie nie rozpozna. . . ´
wróciłbym tu za dwa dni z jak ˛as odpowiedni ˛a osob ˛a. . . ´
— Tak, to prawda. . . — powiedział cicho pierwszy głos. — Mógłbym u˙zyc´
innego czarodzieja. . .
— Panie mój, to naprawd˛e rozs ˛adne wyjscie. — W głosie Glizdogona dało si˛e ´
wyczuc wyra´zn ˛a ulg˛e. — Trudno by było porwa ´ c Pottera, jest tak dobrze strze˙zo- ´
ny. . .
10
— A ty chciałbys pój ´ s´c na ochotnika po kogo ´ s innego? Zastanawiam si˛e, Gliz- ´
dogonie. . . czy nie zm˛eczyło ci˛e ju˙z piel˛egnowanie mojej osoby. . . czy ta propozycja
nie jest czasem prób ˛a porzucenia mnie na zawsze?
— Panie! Mistrzu! Ja. . . ja wcale nie chc˛e ci˛e opusci ´ c, ale˙z sk ˛ad. . . ´
— Nie kłam! — zasyczał drugi głos. — Przede mn ˛a nie mo˙zna kłamac, zawsze ´
to wykryj˛e! Załujesz, ˙ze w ogóle do mnie wróciłe ˙ s, Glizdogonie! Czujesz do mnie ´
odraz˛e! Widz˛e, jak si˛e wzdrygasz, gdy na mnie spojrzysz, czuj˛e, jak dr˙zysz, kiedy
mnie dotykasz. . .
— Nie! Moje przywi ˛azanie do waszej lordowskiej mosci. . . ´
— Twoje przywi ˛azanie to zwykłe tchórzostwo. Nie byłoby ci˛e tu, gdybys miał ´
dok ˛ad pójs´c. Jak mam tu przetrwa ´ c bez ciebie, skoro musz˛e by ´ c karmiony co kilka ´
godzin? Kto wydoi Nagini?
— Jestes ju˙z o wiele silniejszy, mój panie. . . ´
— Kłamiesz — wycedził zimny głos. — Wcale nie jestem silniejszy, a jak
ciebie nie b˛edzie przez par˛e dni, to utrac˛e i t˛e odrobin˛e zdrowia, któr ˛a odzyskałem
pod twoj ˛a niezdarn ˛a opiek ˛a. Zamilcz!
Glizdogon, który bełkotał cos niewyra´znie, natychmiast umilkł. Przez kilka ´
sekund Frank słyszał tylko trzaskanie ognia w kominku. Potem drugi m˛e˙zczyzna
znowu przemówił, tym razem szeptem przywodz ˛acym na mysl syk w˛e˙za. ´
— Jak ju˙z ci wyjasniałem, mam swoje powody, dla których chc˛e u˙zy ´ c wła ´ snie ´
tego chłopca. Chc˛e jego i tylko jego. Czekałem na to trzynascie lat. Par˛e miesi˛ecy ´
wi˛ecej nie stanowi ró˙znicy. Wiem, ˙ze chłopiec b˛edzie wyj ˛atkowo dobrze chroniony,
ale wszystko dokładnie zaplanowałem. Potrzebna mi jest tylko twoja odwaga,
Glizdogonie, i t˛e odwag˛e musisz w sobie znale´zc, je ´ sli nie chcesz odczu ´ c pełni ´
gniewu Lorda Voldemorta. . .
— Panie, pozwól cos powiedzie ´ c swemu wiernemu słudze! — przerwał mu ´
Glizdogon, a w jego głosie zabrzmiało prawdziwe przera˙zenie. — Przez cał ˛a nasz
˛a podró˙z rozmyslałem nad tym planem. . . Panie mój, przecie˙z wkrótce zauwa- ´
˙z ˛a, ˙ze Berta Jorkins znikn˛eła, a jesli posuniemy si˛e dalej, je ´ sli rzuc˛e zakl˛ecie. . . ´
— Jesli? — zasyczał pierwszy głos. — Je ´ sli? Je ´ sli b˛edziesz post˛epował zgod- ´
nie z planem, Glizdogonie, ministerstwo nigdy si˛e nie dowie, ˙ze ktos jeszcze znik- ´
n ˛ał. Zrobisz to po cichu, bez zamieszania. . . Bardzo bym chciał zrobic to sam, ale ´
w moim obecnym stanie. . . Pomysl, Glizdogonie, trzeba tylko pokona ´ c jeszcze ´
jedn ˛a przeszkod˛e i droga do Harry’ego Pottera stanie przed nami otworem. Nie
˙z ˛adam od ciebie, ˙zebys zrobił to sam. Wkrótce pojawi si˛e mój wierny sługa. . . ´
— Ja jestem twoim wiernym sług ˛a — rzekł Glizdogon, a w jego głosie zabrzmiała
nuta ponurego roz˙zalenia.
— Glizdogonie, potrzebny mi jest ktos z t˛eg ˛a głow ˛a, godny zaufania i do ko ´ nca ´
mi oddany, a ty nie spełniasz ˙zadnego z tych warunków.
— Odnalazłem ci˛e, panie — powiedział Glizdogon, teraz ju˙z wyra´znie nad ˛asany.
— To ja ciebie odnalazłem. To ja ci sprowadziłem Bert˛e Jorkins.
11
— To prawda — rzekł drugi m˛e˙zczyzna z lekkim rozbawieniem — To wyczyn,
którego si˛e po tobie nie spodziewałem, Glizdogonie. . . chocia˙z, prawd˛e mó-
wi ˛ac, kiedy j ˛a złapałes, na pewno nie wiedziałe ´ s, jak bardzo oka˙ze si˛e po˙zyteczna, ´
co?
— Ja. . . ja myslałem, ˙ze ona mo˙ze si˛e przyda ´ c, panie. . . ´
— Kłamiesz — powtórzył pierwszy głos jeszcze wyra´zniej szyderczym tonem.
— Nie przecz˛e jednak, ˙ze jej informacje okazały si˛e bardzo cenne. Bez niej
nie obmysliłbym naszego planu. Otrzymasz za to nagrod˛e, Glizdogonie. Pozwol˛e ´
ci wykonac dla mnie bardzo wa˙zne zadanie, tak wa˙zne, ˙ze ka˙zdy z moich zwolen- ´
ników dałby sobie odr ˛abac praw ˛a r˛ek˛e, byle je otrzyma ´ c. . . ´
— N-naprawd˛e, mój panie? Co. . . — Teraz w głosie Glizdogona ponownie
zabrzmiało przera˙zenie.
— Ach, Glizdogonie, chyba nie chcesz, ˙zebym ci zepsuł niespodziank˛e? Swoj
˛a rol˛e odegrasz na samym koncu. . . ale przyrzekam ci, b˛edziesz miał zaszczyt ´
okazania si˛e równie u˙zytecznym, jak Berta Jorkins.
— A wi˛ec. . . a wi˛ec. . . — wyj ˛akał Glizdogon ochrypłym głosem, jakby nagle
zaschło mu w ustach — zamierzasz. . . mnie równie˙z. . . zabic?´
— Och, Glizdogonie, Glizdogonie — rzekł łagodnie zimny głos — czemu
miałbym ci˛e zabijac? Zabiłem Bert˛e, bo musiałem to zrobi ´ c. Po przesłuchaniu nie ´
nadawała si˛e ju˙z do niczego. A zreszt ˛a mogłyby pas´c niewygodne pytania, gdy- ´
by wróciła do Ministerstwa Magii i oznajmiła, ˙ze podczas urlopu spotkała własnie ´
ciebie. Czarodzieje uwa˙zani za zmarłych chyba nie powinni spotykac w przydro˙z- ´
nej gospodzie czarownic z Ministerstwa Magii, prawda?
Glizdogon mrukn ˛ał cos tak cicho, ˙ze Frank nie dosłyszał słów, ale drugi m˛e˙z- ´
czyzna rozesmiał si˛e — a był to ´ smiech zimny jak jego mowa, całkowicie pozba- ´
wiony wesołosci. ´
— Powiadasz, ˙ze moglismy zmodyfikowa ´ c jej ´ pami˛e´c? Pot˛e˙zny czarodziej
potrafi przełamac ka˙zde zakl˛ecie zapomnienia, co udowodniłem, kiedy j ˛a przesłu- ´
chiwałem. Byłoby ujm ˛a dla jej pami˛eci, gdybysmy nie wykorzystali informacji, ´
które z niej wydarłem, Glizdogonie.
Frank, przyczajony za drzwiami, poczuł nagle, ˙ze jego r˛eka sciskaj ˛aca lask˛e ´
zrobiła si˛e sliska od potu. Ten człowiek o lodowatym głosie zabił jak ˛a ´ s kobiet˛e. ´
Mówi o tym bez ˙zadnych skrupułów — z rozbawieniem. To gro´zny szaleniec!
Szaleniec, który planuje nowy mord. . . Ten chłopiec, Harry Potter, kimkolwiek
jest. . . znajduje si˛e w smiertelnym niebezpiecze ´ nstwie. . . ´
Wiedział, co powinien zrobic. Nadszedł czas, aby i ´ s´c na policj˛e. Wykradnie ´
si˛e z domu i pospieszy ile sił w nogach do budki telefonicznej w wiosce. . . Ale
zimny głos ponownie przemówił i Frank zamarł, zamieniaj ˛ac si˛e w słuch.
— Jeszcze jedno zakl˛ecie. . . wierny sługa w Hogwarcie. . . i Harry Potter jest
mój, Glizdogonie. To ju˙z postanowione. Nie ˙zycz˛e sobie ˙zadnych sprzeciwów.
Ale cicho. . . chyba słysz˛e Nagini. . .
12
I nagle jego głos si˛e zmienił. Zacz ˛ał wydawac z siebie takie d´zwi˛eki, jakich ´
Frank jeszcze nigdy nie słyszał: syczał i prychał bez zaczerpni˛ecia oddechu. Frank
pomyslał, ˙ze to jaki ´ s atak apopleksji. ´
A pó´zniej usłyszał cos za sob ˛a w ciemnym korytarzu. Odwrócił si˛e i sparali- ´
˙zowało go ze strachu.
Cos pełzło ku niemu po podłodze mrocznego korytarza, a kiedy zbli˙zyło si˛e ´
do pasma swiatła padaj ˛acego przez szpar˛e, przeszył go dreszcz przera˙zenia. Miał ´
przed sob ˛a olbrzymiego w˛e˙za, mierz ˛acego co najmniej dwanascie stóp. Frank, ´
skamieniały z przera˙zenia, wpatrywał si˛e w wij ˛ace si˛e cielsko, które zbli˙zało si˛e
coraz bardziej i bardziej, pozostawiaj ˛ac szeroki, kr˛ety slad na zakurzonej posadz- ´
ce. . . Co robic? Dok ˛ad uciec? Jedyne miejsce ucieczki to pokój, w którym dwaj ´
m˛e˙zczy´zni planuj ˛a morderstwo. . . ale jesli nie ruszy si˛e z miejsca, w ˛a˙z z pewno- ´
sci ˛a go u ´ smierci. . . ´
Zanim jednak zd ˛a˙zył podj ˛ac decyzj˛e, w ˛a˙z ju˙z si˛e z nim zrównał, a potem — ´
nie do wiary! — min ˛ał go, wabiony sykiem wydobywaj ˛acym si˛e z ust tamtego
m˛e˙zczyzny, i po chwili w szparze drzwi znikn ˛ał koniec jego ogona, nakrapiany
lsni ˛acymi jak diamenty plamkami. ´
Po czole Franka spływały stró˙zki potu, a r˛eka dzier˙z ˛aca lask˛e dygotała. W pokoju
wci ˛a˙z rozlegało si˛e syczenie i prychanie, a Franka nawiedziła dziwna, zupeł-
nie niewiarygodna mysl. . . ´ Ten człowiek potrafi rozmawia´c z w˛e˙zami.
Frank nic z tego nie rozumiał. W tej chwili pragn ˛ał tylko jednego: znale´zc si˛e ´
z powrotem w łó˙zku z butelk ˛a gor ˛acej wody pod kołdr ˛a. Kłopot w tym, ˙ze nogi
odmówiły mu posłuszenstwa. Za nic nie chciały si˛e poruszy ´ c. I kiedy tak stał, ´
próbuj ˛ac opanowac dygotanie, zimny głos przemówił, znowu po angielsku: ´
— Nagini przyniosła interesuj ˛ac ˛a wiadomos´c, Glizdogonie. ´
— N-naprawd˛e, mój panie?
— Naprawd˛e — rzekł zimny głos. — Nagini twierdzi, ˙ze za drzwiami stoi
jakis stary mugol i podsłuchuje, co tu mówimy. ´
Frank nie miał ˙zadnych szans na ucieczk˛e. Usłyszał zbli˙zaj ˛ace si˛e kroki i drzwi
otworzyły si˛e gwałtownie na cał ˛a szerokos´c.´
Stał przed nim niski, łysiej ˛acy m˛e˙zczyzna z resztk ˛a siwych włosów, długim,
spiczastym nosem i wodnistymi oczkami; na jego twarzy malowała si˛e mieszanina
czujnosci i strachu. ´
— Zapros go do ´ srodka, Glizdogonie. Gdzie si˛e podziały twoje dobre manie- ´
ry?
Zimny głos dobiegał ze starego fotela stoj ˛acego przed kominkiem, ale Frank
nie widział tego, kto w nim siedzi. W ˛a˙z zwin ˛ał si˛e na przegniłym dywaniku przed
kominkiem, jak jakas straszna parodia domowego psa. ´
Glizdogon gestem zaprosił Franka do pokoju. Choc Frank wci ˛a˙z był okropnie ´
wstrz ˛asni˛ety, ´ scisn ˛ał mocniej lask˛e i przeku ´ stykał przez próg. ´
13
Jedynym ´zródłem swiatła był ogie ´ n z kominka, który rzucał na ´ sciany długie, ´
paj ˛akowate cienie. Frank wlepił oczy w oparcie fotela. Siedz ˛acy w nim m˛e˙zczyzna
musiał byc jeszcze ni˙zszy od swojego sługi, bo Frank nie widział czubka jego ´
głowy.
— Słyszałes wszystko, mugolu? — odezwał si˛e zimny głos. ´
— Jak mnie nazwałes? — zapytał Frank wyzywaj ˛acym tonem, bo teraz, kiedy ´
ju˙z znalazł si˛e w srodku i nadszedł czas, by działa ´ c, poczuł przypływ odwagi. Na ´
wojnie było tak samo.
— Nazwałem ciebie mugolem — odrzekł chłodno głos. — To oznacza, ˙ze nie
jestes czarodziejem. ´
— Nie wiem, co przez to rozumiesz — powiedział Frank nieco pewniejszym
tonem. — Wiem tylko, ˙ze usłyszałem dos´c, aby zainteresowa ´ c tym policj˛e. Tak, ´
mój panie. Popełniłes jakie ´ s morderstwo i planujesz nast˛epne! I powiem ci co ´ s´
jeszcze — dodał, bo nagle przyszło mu to do głowy. — Moja ˙zona wie, ˙ze tu
jestem, i jesli nie wróc˛e. . . ´
— Nie masz ˙zony — przerwał mu spokojnie zimny głos. — Nikt nie wie,
˙ze tu jestes. Nie powiedziałe ´ s nikomu, dok ˛ad idziesz. Nie kłam przed Lordem ´
Voldemortem, mugolu, bo on to pozna. . . zawsze poznaje. . .
— Czy˙zby? — zapytał szorstko Frank. — A wi˛ec mamy do czynienia z lordem?
Jakos nie widz˛e, ˙zeby ´ s miał lordowskie maniery. Bo niby dlaczego nie od- ´
wrócisz si˛e i nie spojrzysz mi w oczy jak człowiek?
— Bo ja nie jestem człowiekiem, mugolu — zasyczał zimny głos, a Frank
ledwo go dosłyszał wsród trzasku szczap płon ˛acych w kominku. — Jestem kim ´ s´
o wiele, wiele wi˛ekszym. Ale. . . dlaczego nie? Poka˙z˛e ci swoj ˛a twarz. . . Glizdogonie,
odwróc mój fotel. ´
Sługa j˛ekn ˛ał cicho.
— Słyszałes, co powiedziałem? ´
Powoli, z takim grymasem na twarzy, jakby wolał zrobic wszystko, tylko nie ´
zbli˙zac si˛e do swojego pana i do dywanika, na którym spoczywał w ˛a˙z, drobny ´
człowieczek podszedł do fotela i zacz ˛ał go odwracac. W ˛a˙z uniósł swój ohydny, ´
trójk ˛atny łeb i zasyczał cicho, kiedy nogi fotela zawadziły o dywanik.
Sługa odwrócił fotel i Frank wtedy zobaczył, kto, albo raczej co w nim siedzi.
Laska wypadła mu z r˛eki i z łoskotem wyl ˛adowała na podłodze. Otworzył usta
i krzykn ˛ał. Krzyczał tak głosno, ˙ze nie słyszał słów, które wypowiedziało to ´ cos´
w fotelu, kiedy podniosło ró˙zd˙zk˛e. Błysn˛eło zielone swiatło, hukn˛eło, i Frank ´
Bryce zgi ˛ał si˛e wpół. Kiedy upadł na podłog˛e, był ju˙z martwy.
Dwiescie mil od tego miejsca pewien chłopiec, który nazywał si˛e Harry Potter, ´
przebudził si˛e nagle, dygoc ˛ac ze strachu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz