Harry wypl ˛atał si˛e z konczyn Rona i wstał. Wyl ˛adowali na jakim ´ s zamglonym ´
wrzosowisku. Przed nimi stało dwóch wyra´znie zm˛eczonych i naburmuszonych
czarodziejów; jeden trzymał wielki złoty zegarek, drugi gruby zwój pergaminu
i pióro. Obaj mieli na sobie stroje mugoli, choc niezbyt szcz˛e ´ sliwie dobrane: ten ´
z zegarkiem ubrany był w tweedowy garnitur i si˛egaj ˛ace ud sniegowce, a jego ´
towarzysz w szkocki kilt i poncho.
— Dzien dobry, Bazylu — rzekł pan Weasley, podnosz ˛ac gumiak i wr˛eczaj ˛ac ´
go czarodziejowi w szkockiej spódniczce. Ten wrzucił but do wielkiej skrzyni
pełnej zu˙zytych swistoklików, w ´ sród których Harry dostrzegł star ˛a gazet˛e, pust ˛a ´
puszk˛e po jakims napoju i podziurawion ˛a piłk˛e futbolow ˛a. ´
— Witaj, Arturze — odpowiedział Bazyl zm˛eczonym głosem. — Co, nie
w pracy? Niektórzy to maj ˛a dobrze. . . my tu siedzimy od wieczora. . . Lepiej si˛e
odsuncie, bo pi ˛ata pi˛etna ´ scie l ˛aduje spora grupa z Black Forest. Chwileczk˛e, zaraz ´
znajd˛e wasz kemping. . . Weasley. . . Weasley. . . — Przebiegł wzrokiem po pergaminowym
zwoju. — Jakies´ cwier ´ c mili st ˛ad, pierwsze pole namiotowe, jakie ´
napotkacie. Własciciel kempingu nazywa si˛e Roberts. Diggory. . . drugie pole. . . ´
pytaj o Payne’a.
— Dzi˛eki, Bazylu — rzekł pan Weasley i machn ˛ał r˛ek ˛a na reszt˛e, by poszli za
nim.
Ruszyli opustoszałym wrzosowiskiem, niewiele wokół siebie widz ˛ac z powodu
mgły. Po jakichs dwudziestu minutach z mgły wyłonił si˛e kamienny domek, ´
a obok niego brama. Poza nimi Harry dostrzegł widmowe zarysy setek namiotów
pokrywaj ˛acych łagodne zbocze si˛egaj ˛ace ciemnego lasu na horyzoncie. Po˙zegnali
si˛e z Diggorymi i podeszli do kamiennego domku.
W drzwiach stał jakis m˛e˙zczyzna, obserwuj ˛acy kemping. Harry natychmiast ´
rozpoznał w nim prawdziwego mugola. Kiedy m˛e˙zczyzna usłyszał ich kroki, odwrócił
si˛e, by zobaczyc, kto nadchodzi. ´
— Dzien dobry! — zagadn ˛ał go dziarsko pan Weasley. ´
— Dzien dobry — odpowiedział mugol. ´
— Czy pan Roberts?
— Zgadza si˛e — odrzekł pan Roberts. — A pan?
52
— Weasley. . . dwa namioty, rezerwacja sprzed paru dni.
— Taak — powiedział pan Roberts, zerkaj ˛ac na list˛e przybit ˛a do drzwi. —
Macie miejsce tu˙z pod lasem. Na jedn ˛a dob˛e?
— Tak jest — odrzekł pan Weasley.
— Wi˛ec płaci pan od razu?
— Ee. . . tak jest. . . oczywiscie. . . — wyj ˛akał pan Weasley. — Odszedł nieco ´
na bok i gestem przywołał do siebie Harry’ego. — Pomó˙z mi, Harry — mrukn ˛ał,
wyci ˛agaj ˛ac z kieszeni zwitek mugolskich banknotów i rozwijaj ˛ac je po kolei. —
Ten to. . . dziesi˛ec? Aha, teraz widz˛e te male ´ nkie cyferki. . . wi˛ec to pi ˛atka? ´
— Dwudziestka — poprawił go cicho Harry, swiadom, ˙ze pan Roberts chciwie ´
łowi ka˙zde ich słowo.
— No tak, wi˛ec to b˛edzie. . . no, nie wiem. . . te papierowe swistki. . . ´
— Z zagranicy? — zapytał pan Roberts, kiedy pan Weasley wrócił do niego
z odliczonymi poprawnie banknotami.
— Z zagranicy? — powtórzył pan Weasley, szczerze zdziwiony.
— Nie pan pierwszy ma kłopoty z banknotami — odrzekł pan Roberts, przygl
˛adaj ˛ac mu si˛e uwa˙znie. — Dziesi˛ec minut temu miałem tu takich dwóch, co mi ´
próbowali zapłacic złotymi monetami wielko ´ sci kołpaków samochodowych. ´
— Naprawd˛e? — zapytał nerwowo pan Weasley.
Pan Roberts zacz ˛ał grzebac w puszce, ˙zeby znale´z ´ c drobne i wyda ´ c reszt˛e. ´
— Jeszcze nigdy nie było tu takich tłumów — powiedział nagle, spogl ˛adaj ˛ac
znowu na zamglone pole biwakowe. — Setki rezerwacji. Zwykle ludzie pojawiaj ˛a
si˛e bez zapowiedzi. . .
— Czy to w porz ˛adku? — zapytał pan Weasley, wyci ˛agaj ˛ac r˛ek˛e po drobne,
ale pan Roberts nie kwapił si˛e, by mu je wr˛eczyc.´
— No chyba — odrzekł z zadum ˛a. — Wal ˛a tu ze wszystkich stron. Mnóstwo
cudzoziemców. I nie tylko zwykłych cudzoziemców. No, wie pan, jest tu kupa
bardzo dziwnych typów. Kr ˛a˙zy tu, na przykład, facet w kilcie i poncho.
— A nie powinien? — zapytał z niepokojem pan Weasley.
— To chyba cos w rodzaju. . . bo ja wiem. . . jakiego ´ s zjazdu, czy co. . . Wszy- ´
scy jakby si˛e znali. Jakies wielkie przyj˛ecie, czy co? ´
W tym momencie tu˙z obok drzwi domku pojawił si˛e znik ˛ad czarodziej w pumpach.
— Obliviate! — powiedział ostrym tonem, wskazuj ˛ac ró˙zd˙zk ˛a na pana Robertsa.
Pan Roberts potoczył wokoło bł˛ednym wzrokiem, czoło mu si˛e wygładziło,
a na twarzy pojawił wyraz błogiej nieswiadomo ´ sci. Harry rozpoznał objawy na- ´
głego zmodyfikowania pami˛eci.
— Oto plan kempingu — powiedział łagodnie do pana Weasleya. — I panska ´
reszta.
— Bardzo dzi˛ekuj˛e — odpowiedział pan Weasley.
53
Czarodziej w pumpach odprowadził ich do bramy kempingu. Wygl ˛adał na
zm˛eczonego, podbródek miał siny od zarostu, a oczy podkr ˛a˙zone. Kiedy ju˙z odeszli
kawałek, mrukn ˛ał do pana Weasleya:
— Mamy z nim sporo kłopotów. Zeby si˛e dobrze czuł, trzeba na niego rzu- ˙
cac zakl˛ecie zapomnienia z dziesi˛e ´ c razy w ci ˛agu jednego dnia. A Ludo Bagman ´
w ogóle si˛e niczym nie przejmuje. Wał˛esa si˛e po całym kempingu, rozprawiaj ˛ac
o tłuczkach i kaflach, a tak si˛e przy tym wydziera, jakby nie wiedział o antymugolskich
srodkach bezpiecze ´ nstwa. Naprawd˛e, odetchn˛e, jak ju˙z to wszystko si˛e ´
skonczy. No to do zobaczenia, Arturze. ´
I zdeportował si˛e.
— Myslałam, ˙ze pan Bagman jest dyrektorem Departamentu Magicznych Gier ´
i Sportów — powiedziała Ginny, lekko zaskoczona. — Chyba nie powinien rozmawiac
o tłuczkach, kiedy mugole s ˛a w pobli˙zu, prawda? ´
— Ano chyba nie — zgodził si˛e pan Weasley, usmiechaj ˛ac si˛e i prowadz ˛ac ich ´
przez bram˛e. — Ale Ludo zawsze jest troch˛e. . . no. . . lekkomyslny, je ´ sli chodzi ´
o bezpieczenstwo. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazi ´ c wspanialszego szefa ´
Departamentu Sportów. Sam grał w quidditcha, i to w reprezentacji Anglii. Był
najlepszym pałkarzem, jakiego kiedykolwiek miały Osy z Wimbourne.
Wspinali si˛e po zamglonym zboczu, mi˛edzy długimi rz˛edami namiotów.
Wi˛ekszos´c wygl ˛adała prawie normalnie; ich mieszka ´ ncy najwyra´zniej starali si˛e, ´
by wygl ˛adały jak mugolskie, co nie przeszkadzało im jednak pododawac tu i ów- ´
dzie kominów, dzwonków z r ˛aczkami czy blaszanych wiatrowskazów. Niektó-
re namioty były jednak tak jawnie czarodziejskie, i˙z trudno si˛e było dziwic, ˙ze ´
wzbudziły w panu Robertsie podejrzliwos´c. W połowie zbocza stał prawdziwy ´
pałac z pasiastego jedwabiu; u wejscia było uwi ˛azanych kilka ˙zywych pawi. Nie- ´
co dalej min˛eli namiot o trzech pi˛etrach i kilku wie˙zyczkach, a tu˙z za nim ktos´
wyczarował sobie przed namiotem wystawny ogródek, z sadzawk ˛a dla ptaków,
zegarem słonecznym i fontann ˛a.
— Zawsze to samo — mrukn ˛ał pan Weasley, usmiechaj ˛ac si˛e. — Tak nam ´
trudno oprzec si˛e pokusie zrobienia wra˙zenia na innych, kiedy jeste ´ smy razem. ´
Ach, ale spójrzcie, oto nasze miejsce!
Doszli do skraju lasu na szczycie wzgórza. Było tam puste miejsce oznaczone
tabliczk ˛a z napisem: „Weezly”.
— Trudno o lepsze miejsce! — zachwycił si˛e pan Weasley. — Stadion jest
tu˙z za lasem, bli˙zej ju˙z byc nie mogło. — Zrzucił plecak z ramion. — No i nie- ´
spodzianka! — dodał, wyra´znie podniecony. — Nie wolno u˙zywac czarów, bo ´
znajdujemy si˛e na terenie mugoli. Rozbijemy namioty własnor˛ecznie! Nie powinno
byc z tym trudno ´ sci. . . mugole zawsze tak robi ˛a. . . Hej, Harry, jak my ´ slisz, od ´
czego powinnismy zacz ˛a ´ c?´
Harry jeszcze nigdy nie był na kempingu. Dursleyowie nigdzie go nie zabierali;
kiedy sami wyje˙zd˙zali z miasta, woleli zostawiac go u s ˛asiadki, starej pani ´
54
Figg. Z pomoc ˛a Hermiony udało mu si˛e jednak rozwikłac zagadk˛e przeznaczenia ´
poszczególnych tyczek, linek i kołków, i w koncu — cho ´ c pan Weasley bardziej ´
przeszkadzał, ni˙z pomagał, bo ogarn˛eło go prawdziwe podniecenie, gdy doszło do
u˙zycia drewnianego młotka — udało im si˛e wznies´c dwa podniszczone dwuoso- ´
bowe namioty.
Wszyscy cofn˛eli si˛e, by podziwiac swe dzieło. Harry był pewien, i˙z nikt si˛e ´
nie domysli, ˙ze namioty nale˙z ˛a do czarodziejów. Był jednak pewien kłopot: kiedy ´
pojawi ˛a si˛e Bill, Charlie i Percy, b˛edzie ich razem dziesi˛ecioro. Hermiona te˙z
chyba o tym pomyslała, bo spojrzała na niego wymownie, kiedy pan Weasley ´
wczołgał si˛e na czworakach do pierwszego namiotu.
— B˛edzie nam troch˛e ciasno — zawołał — ale chyba jakos si˛e pomie ´ scimy. ´
Wła´zcie tu i sami zobaczcie.
Harry zgi ˛ał si˛e w pół, zajrzał do srodka i szcz˛eka mu opadła ze zdumienia. ´
Wn˛etrze przypominało staromodne trzypokojowe mieszkanie, z łazienk ˛a i kuchni
˛a. I, co jeszcze dziwniejsze, umeblowanie było w zupełnie tym samym stylu,
co w mieszkaniu pani Figg: ´zle dobrane fotele przykryte były szydełkowanymi
pokrowcami, a w powietrzu unosił si˛e ostry zapach kotów.
— Ale nie zabawimy tu długo — powiedział pan Weasley, ocieraj ˛ac sobie łysin˛e
chustk ˛a i spogl ˛adaj ˛ac na cztery pi˛etrowe łó˙zka stoj ˛ace w sypialni. — Sprz˛et
turystyczny po˙zyczyłem od Perkinsa, kolegi z biura. Biedaczysko, ju˙z go nie u˙zywa,
złapał lumbago.
Podniósł zakurzony czajnik i zajrzał do srodka. ´
— B˛edzie nam potrzebna woda. . .
— Na planie, który dostalismy od tego mugola, jest zaznaczony kran — po- ´
wiedział Ron, który wczołgał si˛e do namiotu za Harrym. Wygl ˛adało na to, ˙ze
niezwykłe proporcje wn˛etrza nie zrobiły na nim ˙zadnego wra˙zenia.
— Po drugiej stronie kempingu.
— To mo˙ze byscie przynie ´ sli troch˛e wody. . . — pan Weasley zwrócił si˛e do ´
Rona, Harry’ego i Hermiony, wr˛eczaj ˛ac im czajnik i par˛e rondli — a my tymczasem
znajdziemy troch˛e drewna na ognisko.
— Przecie˙z mamy tu piec — powiedział Ron. — Mo˙zemy po prostu. . .
— Ron, antymugolskie srodki bezpiecze ´ nstwa! — przypomniał mu pan We- ´
asley, wci ˛a˙z bardzo podekscytowany. — Prawdziwi mugole na kempingu zawsze
rozpalaj ˛a ognisko, ˙zeby sobie cos ugotowa ´ c. Sam widziałem! ´
Po krótkim zwiedzeniu namiotu dziewczynek, nieco mniejszego od namiotu
chłopców, ale pozbawionego kociego zapachu, Harry, Ron i Hermiona wyprawili
si˛e na drugi koniec kempingu z czajnikiem i rondlami.
Teraz, gdy wzeszło słonce i mgła opadła, ujrzeli całe miasto namiotów, rozci ˛a- ´
gaj ˛ace si˛e we wszystkie strony. Szli powoli, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e z ciekawosci ˛a dooko- ´
ła. Dopiero teraz Harry zacz ˛ał sobie zdawac spraw˛e z tego, ilu czarodziejów musi ´
55
byc na ´ swiecie; do tej pory jako ´ s nie my ´ slał o tych, którzy mieszkaj ˛a w innych ´
krajach.
Obozowicze zaczynali si˛e budzic. Pierwsze wychyn˛eły z namiotów rodziny ´
z małymi dziecmi; Harry jeszcze nigdy nie widział tak małych czarownic i cza- ´
rodziejów. Jakis mały, najwy˙zej dwuletni chłopczyk przycupn ˛ał przy wielkim na- ´
miocie w kształcie piramidy, trzymaj ˛ac w r˛eku ró˙zd˙zk˛e i z uciech ˛a d´zgaj ˛ac ni ˛a
nagiego slimaka w trawie, który powoli powi˛ekszał si˛e do rozmiarów salami. Wła- ´
snie przechodzili obok niego, gdy z namiotu wypadła matka. ´
— Ile razy mam ci powtarzac, Kevin? NIE WOLNO — DOTYKA ´ C —´
RÓZD˙ ZKI — TATUSIA. . . ojej!!! ˙
Niechc ˛acy nast ˛apiła na wielkiego slimaka, który rozp˛ekł si˛e z trzaskiem. Jej ´
krzyki niosły si˛e za nimi długo, pomieszane z wrzaskami chłopczyka: „Pop˛ekałas´
slimaka! Pop˛ekała ´ s´ slimaka!” ´
Nieco dalej zobaczyli dwie małe czarodziejki, niewiele starsze od Kevina, któ-
re latały na dziecinnych miotełkach tu˙z nad traw ˛a. Dostrzegł je ju˙z przedstawiciel
Ministerstwa Magii i kiedy przebiegał obok Harry’ego, Rona i Hermiony, usłyszeli,
jak mruczy pod nosem:
— W biały dzien! A rodzicom pewno nie chce si˛e wsta ´ c, ˙zeby przypilnowa ´ c´
swoje dzieci. . .
Tu i tam dorosli czarodzieje wyłaniali si˛e z namiotów i zabierali do przygo- ´
towywania sniadania. Niektórzy rozgl ˛adali si˛e ukradkiem i wyczarowywali ogie ´ n´
ró˙zd˙zkami, inni wyjmowali mugolskie zapałki i pocierali je o pudełka z takimi
minami, jakby byli pewni, ˙ze nic z tego nie wyjdzie. Trzech czarodziejów z Afryki
rozprawiało o czyms z przej˛eciem; wszyscy mieli na sobie długie białe szaty ´
i piekli na ro˙znie cos, co przypominało królika. Grupa ameryka ´ nskich czarow- ´
nic w srednim wieku plotkowała wesoło pod rozpi˛etym mi˛edzy linkami dwóch ´
namiotów transparentem, na którym było wypisane: INSTYTUT CZAROWNIC
Z SALEM. Z namiotów, które mijali, Harry wychwytywał strz˛epy rozmów w nie
znanych mu j˛ezykach, a choc nie rozumiał ani słowa, wyczuwał w tych głosach ´
wielkie podniecenie.
— Czy cos jest nie tak z moimi oczami, czy naprawd˛e wszystko zrobiło si˛e ´
zielone? — zapytał nagle Ron.
Z jego oczami było wszystko w porz ˛adku. Weszli mi˛edzy grup˛e namiotów porosni˛etych
g˛est ˛a koniczyn ˛a, tak ˙ze wygl ˛adały jak małe, dziwaczne pagórki. Z na- ´
miotów wygl ˛adały rozesmiane twarze. A potem usłyszeli, ˙ze za ich plecami kto ´ s´
wykrzykuje ich imiona.
— Harry! Ron! Hermiona!
Był to Seamus Finnigan, ich kolega z czwartej klasy. Siedział przed porosni˛e- ´
tym koniczyn ˛a namiotem, z jasnowłos ˛a kobiet ˛a, która musiała byc jego matk ˛a, ´
i swoim najlepszym przyjacielem, Deanem Thomasem. Obaj byli z Gryffindoru.
56
— Jak wam si˛e podobaj ˛a nasze dekoracje? — zapytał Seamus, usmiechaj ˛ac ´
si˛e szeroko, kiedy Harry, Ron i Hermiona podeszli, by si˛e z nim przywitac. —´
Ministerstwo nie jest nimi zachwycone.
— A niby dlaczego mielibysmy si˛e wstydzi ´ c naszych barw narodowych? — ´
obruszyła si˛e pani Finnigan. — Powinniscie zobaczy ´ c, jak wygl ˛adaj ˛a namioty ´
Bułgarów. Mam nadziej˛e, ˙ze kibicujecie Irlandii? — dodała, swidruj ˛ac spojrze- ´
niem Harry’ego, Rona i Hermion˛e.
Zapewnili j ˛a, ˙ze oczywiscie kibicuj ˛a Irlandii, a gdy odeszli, Ron zauwa˙zył: ´
— Spróbowalibysmy odpowiedzie ´ c co innego. . . ´
— Ciekawa jestem, czym poobwieszali swoje namioty Bułgarzy — powiedziała
Hermiona.
— Chod´zmy zobaczyc — zaproponował Harry, wskazuj ˛ac na du˙z ˛a grup˛e na- ´
miotów w oddali, nad któr ˛a powiewała biało-zielono-czerwona bułgarska flaga.
Namioty Bułgarów nie były pokryte ˙zywymi roslinami, za to do ka˙zdego był ´
przymocowany plakat z twarz ˛a jakiegos gbura z g˛estymi czarnymi brwiami. Twarz ´
na fotografii była, oczywiscie, ruchoma, ale tylko mrugała i łypała gro´znie spod ´
nastroszonych brwi.
— Krum — powiedział cicho Ron.
— Co? — zapytała Hermiona.
— Krum! — powtórzył Ron. — Wiktor Krum, szukaj ˛acy Bułgarów!
— Wygl ˛ada dos´c ponuro — powiedziała Hermiona, spogl ˛adaj ˛ac na dziesi ˛atki ´
Krumów mrugaj ˛acych i łypi ˛acych na nich gro´znie.
— Dos´c ponuro? — Ron wzniósł oczy ku niebu. — A co to ma za znaczenie, ´
jak on wygl ˛ada? Jest naprawd˛e niewiarygodny. I wcale nie jest taki stary. Ma
najwy˙zej osiemnascie lat albo co ´ s koło tego. To prawdziwy geniusz, poczekaj do ´
wieczora, to sama zobaczysz.
W rogu pola namiotowego utworzyła si˛e ju˙z mała kolejka do kranu z wod ˛a.
Harry, Ron i Hermiona stan˛eli na koncu, tu˙z za dwoma czarodziejami kłóc ˛acymi ´
si˛e o cos za˙zarcie. Jednym był staruszek w długiej nocnej koszuli w kwiatki. Drugi ´
był najwyra´zniej pracownikiem Ministerstwa Magii; w r˛eku trzymał par˛e spodni
w pr ˛a˙zki i wygl ˛adał, jakby miał si˛e rozpłakac ze zło ´ sci. ´
— Załó˙z je, Archie, nie b ˛ad´z głupi, przecie˙z nie mo˙zesz paradowac w czym ´ s´
takim, mugole przy bramie ju˙z zaczynaj ˛a cos podejrzewa ´ c. . . ´
— Kupiłem to w sklepie mugoli — upierał si˛e staruszek. — Mugole to nosz ˛a.
— Mugolskie kobiety, Archie, nie m˛e˙zczy´zni! M˛e˙zczy´zni nosz ˛a to! — odpowiedział
czarodziej z ministerstwa, wymachuj ˛ac spodniami w pr ˛a˙zki.
— Ani mysl˛e chodzi ´ c w czym ´ s takim — odrzekł oburzony staruszek. — Lu- ´
bi˛e, jak mi przewiewa intymne zak ˛atki, to bardzo zdrowe. . .
Hermiona dostała takiego ataku smiechu, ˙ze musiała chyłkiem wycofa ´ c si˛e ´
z kolejki i wróciła dopiero wtedy, gdy Archie nabrał wody i odszedł.
57
Wracali du˙zo wolniej, objuczeni pełnymi wody rondlami i czajnikiem. Tu
i tam dostrzegali znajome twarze innych uczniów Hogwartu z rodzinami. Oliver
Wood, były kapitan dru˙zyny Gryfonów, który dopiero co skonczył Hogwart, za- ´
ci ˛agn ˛ał Harry’ego do namiotu swoich rodziców, by go im przedstawic, po czym, ´
cały podniecony, oswiadczył, ˙ze wła ´ snie go zwerbowali do rezerwowej dru˙zy- ´
ny Zjednoczonych z Puddlemore. Potem powitał ich z daleka Ernie Macmillan,
Puchon z czwartej klasy, a nieco dalej zobaczyli Cho Chang, bardzo ładn ˛a dziewczyn˛e,
która grała na pozycji szukaj ˛acego w dru˙zynie Krukonów. Pomachała do
nich r˛ek ˛a i usmiechn˛eła si˛e do Harry’ego, który machaj ˛ac do niej, chlusn ˛ał na sie- ´
bie wod ˛a. Głównie po to, by przerwac głupie chichoty Rona, wskazał szybko na ´
du˙z ˛a grup˛e nastolatków, których nigdy przedtem nie widział.
— Jak myslisz, kim oni s ˛a? — zapytał. — Jako ´ s nie pami˛etam, ˙zebym ich ´
spotkał w Hogwarcie, a ty?
— Oni chyba s ˛a z zagranicy — odpowiedział Ron. — Wiem, ˙ze jest kilka
zagranicznych szkół, ale jeszcze nigdy nie spotkałem ucznia którejs z nich. Bill ´
korespondował z kims z Brazylii. . . dawno, dawno temu. . . i chciał pojecha ´ c tam ´
na wymian˛e, ale rodzice nie mogli sobie na to pozwolic. Jego korespondencyjny ´
kumpel obraził si˛e i przysłał mu zaczarowany kapelusz, jak Bill go wło˙zył, uschły
mu uszy.
Harry rozesmiał si˛e, ale nie wyraził na głos zdziwienia, które go ogarn˛eło, ´
gdy usłyszał o innych szkołach dla czarodziejów. Teraz, widz ˛ac przedstawicieli
tylu ró˙znych narodowosci, poczuł si˛e głupio, bo do tej pory jako ´ s nie pomy ´ slał, ˙ze ´
istniej ˛a inne szkoły magii poza Hogwartem. Zerkn ˛ał na Hermion˛e, ale ta nie zdawała
si˛e ani troch˛e zaskoczona. No tak, na pewno przeczytała o nich w ksi ˛a˙zkach,
które tak nami˛etnie pochłaniała.
— Ale was długo nie było — powiedział George, kiedy w koncu dotarli do ´
namiotów Weasleyów.
— Spotkalismy mas˛e znajomych — odrzekł Ron, stawiaj ˛ac czajnik na zie- ´
mi. — Co, jeszcze nie rozpaliliscie ogniska? ´
— Tata ma ekstra ubaw z tymi zapałkami — powiedział Fred.
Panu Weasleyowi jeszcze si˛e nie udało rozpalic ogniska, ale bynajmniej nie ´
dlatego, ˙ze nie próbował. Wokół niego le˙zało na ziemi mnóstwo zapałek, a on
sam był wniebowzi˛ety.
— Uuuups! — zawołał, kiedy mu si˛e udało zapalic kolejn ˛a zapałk˛e, któr ˛a ´
natychmiast z wra˙zenia upuscił. ´
— Prosz˛e mi to dac, panie Weasley — powiedziała uprzejmie Hermiona, wyj- ´
muj ˛ac mu pudełko z r˛eki i zabieraj ˛ac si˛e do pokazania, jak to nale˙zy zrobic.´
W koncu rozpalili ognisko, ale min˛eła kolejna godzina, zanim udało im si˛e ´
cos nad nim ugotowa ´ c. Ale nie nudzili si˛e, czekaj ˛ac. Okazało si˛e, ˙ze ich namio- ´
ty poło˙zone s ˛a przy głównej arterii obozowiska, po której wci ˛a˙z kr˛ecili si˛e tam
i z powrotem przedstawiciele Ministerstwa Magii, pozdrawiaj ˛ac serdecznie pana
58
Weasleya. Pan Weasley komentował głosno te spotkania, głównie z my ´ sl ˛a o Har- ´
rym i Hermionie, bo jego własne dzieci zbyt wiele wiedziały o ministerstwie, by
mogło je to interesowac.´
— To był Cuthbert Mockridge, kierownik Urz˛edu Ł ˛acznosci z Goblinami. . . ´
a tu idzie Gilbert Wimple, pracuje w Komisji Eksperymentalnych Zakl˛ec, od ja- ´
kiegos czasu ma te ró˙zki. . . Cze ´ s´c, Arnie. . . To Arnold Peasegood, jest amnezja- ´
torem. . . no, wiesz, członkiem specjalnej brygady, która interweniuje, kiedy ktos´
przypadkowo u˙zyje zakl˛ecia. . . a to Bod˛e i Croaker. . . s ˛a niewymownymi. . .
— Kim?
— Pracuj ˛a w Departamencie Tajemnic, sci ´ sle tajne, nikt nie wie, czym si˛e ´
zajmuj ˛a. . .
W koncu, kiedy w ognisku zrobiło si˛e tyle ˙zaru, ˙ze zacz˛eli gotowa ´ c jajka i pa- ´
rówki, spomi˛edzy drzew wyszli ku nim Bill, Charlie i Percy.
— Własnie si˛e zaportowali ´ smy, tato! — zawołał Percy. — Ach, wspaniale, ´
jest drugie sniadanie! ´
Spałaszowali ju˙z połow˛e jajek i parówek, kiedy pan Weasley zerwał si˛e na
nogi i zacz ˛ał wymachiwac r˛ek ˛a do m˛e˙zczyzny, który szedł ku nim wielkimi kro- ´
kami.
— A oto i najwa˙zniejsza osoba! Ludo!
Ludo Bagman okazał si˛e najosobliwsz ˛a postaci ˛a, jak ˛a Harry do tej pory zobaczył,
wł ˛aczaj ˛ac starego pana Archie w nocnej koszuli w kwiatki. Miał na sobie
dług ˛a szat˛e do quidditcha w szerokie, poziome, ˙zółto-czarne pasy, z ogromn ˛a os ˛a
na piersiach. Sprawiał wra˙zenie pot˛e˙znie zbudowanego m˛e˙zczyzny, który nieco
przytył; szata opinała si˛e ciasno na wielkim brzuchu, którego na pewno nie miał,
gdy grywał w quidditcha w reprezentacji Anglii. Nos miał złamany (pewnie dostał
tłuczkiem, pomyslał Harry), ale okr ˛agłe niebieskie oczy, krótkie jasne włosy ´
i ró˙zowa cera nadawały mu wygl ˛ad wyj ˛atkowo wyrosni˛etego ucznia. ´
— Ahoj! — zawołał uradowany.
Szedł tak, jakby miał do stóp przymocowane spr˛e˙zyny i najwyra´zniej był
w stanie euforii.
— Arturze, mój stary — wysapał, kiedy dotarł do ogniska — ale dzien, co? ´
Co za dzien! Trudno sobie wymarzy ´ c lepsz ˛a pogod˛e! B˛edziemy mieli wieczór bez ´
jednej chmurki. . . i wszystko idzie jak w zegarku. . . mówi˛e ci, nie mam nic do
roboty!
W tym momencie za jego plecami przebiegła grupka skrajnie wyczerpanych
czarodziejów z ministerstwa, pokazuj ˛acych sobie buchaj ˛acy w niebo snop
fioletowych iskier, najwyra´zniej z czarodziejskiego ogniska.
Percy podskoczył do niego z wyci ˛agni˛et ˛a r˛ek ˛a. Nie najlepsza opinia, jak ˛a Ludo
Bagman miał w swoim departamencie, najwidoczniej nie przeszkadzała Percy’emu
w ch˛eci zrobienia najlepszego wra˙zenia.
59
— Ach. . . tak. . . — powiedział z usmiechem pan Weasley — to mój syn, ´
Percy, własnie podj ˛ał prac˛e w ministerstwie. . . a to Fred. . . nie, przepraszam, to ´
George. . . to jest Fred. . . Bill, Charlie, Ron. . . moja córka Ginny. . . i przyjaciele
Rona, Hermiona Granger i Harry Potter.
Bagman lekko drgn ˛ał, gdy usłyszał nazwisko Harry’ego, a jego wzrok pow˛edrował
szybko do blizny na jego czole.
— Słuchajcie — ci ˛agn ˛ał pan Weasley — to jest Ludo Bagman, dobrze wiecie,
kim jest, to dzi˛eki niemu mamy takie swietne miejsca. . . ´
Bagman rozpromienił si˛e, ale machn ˛ał r˛ek ˛a, jakby chciał dac do zrozumienia, ´
˙ze to dla niego drobnostka.
— Arturze, nie postawiłbys paru galeonów na wynik meczu? — zapytał ˙zy- ´
wo, podzwaniaj ˛ac złotem ukrytym w kieszeniach swojej ˙zółto-czarnej szaty, a s ˛adz
˛ac po d´zwi˛eku, musiało go byc sporo. — Roddy Pontner ju˙z postawił na to, ´
˙ze Bułgaria zdob˛edzie pierwszego gola. . . zgodziłem si˛e na jeden do dziewi˛eciu,
bo przecie˙z Irlandia ma najlepsz ˛a od wielu lat trójk˛e napastników. . . a mała Agata
Timms postawiła połow˛e udziału w swojej hodowli w˛egorzy na to, ˙ze mecz b˛edzie
trwał co najmniej tydzien.´
— Och. . . a wi˛ec dobrze. . . — powiedział pan Weasley. — Zaraz. . . postawił-
bym galeona na wygran ˛a Irlandii. . .
— Galeona? — Ludo Bagman zrobił nieco zawiedzion ˛a min˛e, ale natychmiast
si˛e zreflektował. — Swietnie, znakomicie. . . kto ´ s jeszcze chce postawi ´ c?´
— Nie uwa˙zasz, ˙ze oni s ˛a troch˛e za młodzi na hazard? — powiedział pan
Weasley. — Molly to by si˛e nie spodobało. . .
— Postawimy trzydziesci siedem galeonów, pi˛etna ´ scie sykli i trzy knuty — ´
oswiadczył Fred, kiedy razem z George’em szybko podliczyli swoje oszcz˛edno- ´
sci — ˙ze zwyci˛e˙zy Irlandia, ale Wiktor Krum zdob˛edzie znicza.. I mo˙zemy do- ´
rzucic lipn ˛a ró˙zd˙zk˛e. ´
— Daj spokój, chyba nie zamierzasz pokazywac panu Bagmanowi takich głu- ´
pot. . . — sykn ˛ał Percy, ale Bagman najwidoczniej był odmiennego zdania o lipnej
ró˙zd˙zce, przeciwnie, jego chłopi˛eca twarz a˙z si˛e zarumieniła z podniecenia, gdy
wzi ˛ał j ˛a od Freda, a kiedy ró˙zd˙zka zaskrzeczała głosno i zamieniła si˛e w gumo- ´
wego kurczaka, rykn ˛ał smiechem. ´
— Super! Od lat nie widziałem tak swietnej podróbki! Płac˛e za ni ˛a pi˛e ´ c gale- ´
onów!
Percy zamarł z min ˛a, w której zdumienie mieszało si˛e z niesmakiem.
— Chłopcy — mrukn ˛ał cicho pan Weasley — nie chc˛e, ˙zebyscie si˛e zakłada- ´
li. . . to wasze wszystkie oszcz˛ednosci. . . Matka. . . ´
— Nie psuj wszystkim dobrej zabawy, Arturze! — zagrzmiał Ludo Bagman,
podzwaniaj ˛ac złotem jak szalony. — To stare byki, sami wiedz ˛a, czego chc ˛a! To
co, uwa˙zacie, ˙ze Irlandia zwyci˛e˙zy, ale Krum złapie znicza? Małe szans˛e. . . na-
60
prawd˛e małe szans˛e. . . słuchajcie, za taki zakład dam wam niezłe fory. . . Zaraz,
jak dodamy pi˛ec galeonów za t˛e ´ smieszn ˛a ró˙zd˙zk˛e, to b˛edziemy mieli razem. . . ´
Pan Weasley patrzył z rozpacz ˛a w oczach, jak Ludo Bagman wyci ˛agn ˛ał notatnik
i pióro i zacz ˛ał wpisywac imiona bli´zniaków. ´
— Ju-huu! — krzykn ˛ał George, bior ˛ac od Bagmana zwitek pergaminu i chowaj
˛ac go za pazuch ˛a.
Bagman odwrócił si˛e do pana Weasley’a z rozpromienionym obliczem.
— Nie pocz˛estowałbys mnie kubkiem herbatki, co? Szukam Barty’ego Cro- ´
ucha. Mam trudnosci z moim bułgarskim partnerem, nie rozumiem ani słowa z te- ´
go, co mówi. Barty na pewno cos by z tego skapował. Zna około stu pi˛e ´ cdziesi˛eciu ´
j˛ezyków.
— Pan Crouch? — zapytał Percy, którego twarz, do tej chwili st˛e˙zała w wyrazie
pot˛epienia, nagle o˙zyła. — Zna ich dwiescie! Tryto ´ nski, goblidegucki, trol- ´
lanski. . . ´
— Ka˙zdy zna trollanski — przerwał mu lekcewa˙z ˛aco Fred. — Wystarczy tyl- ´
ko wskazywac palcem i chrz ˛aka ´ c.´
Percy rzucił Fredowi wyj ˛atkowo mordercze spojrzenie i zacz ˛ał energicznie
grzebac w ognisku, ˙zeby wod˛e w czajniku ponownie doprowadzi ´ c do wrzenia. ´
— Ludo, wiecie ju˙z cos o Bercie Jorkins? — zapytał pan Weasley, kiedy Bag- ´
man usiadł mi˛edzy nimi na trawie.
— Nic — odpowiedział spokojnie Bagman. — Ale na pewno si˛e znajdzie.
Biedna stara Berta. . . pami˛ec jak dziurawy kociołek i za knut zmysłu orientacji. ´
Zało˙z˛e si˛e, ˙ze po prostu gdzies zabł ˛adziła. Zobaczysz, ˙ze którego ´ s dnia w pa´z- ´
dzierniku wkroczy do biura, z przekonaniem, ˙ze wci ˛a˙z jest lipiec.
— Nie uwa˙zasz, ˙ze warto by ju˙z kogos po ni ˛a wysła ´ c? — zapytał pan Weasley ´
niepewnie, gdy Percy podał Bagmanowi kubek z herbat ˛a.
— Barty Crouch wci ˛a˙z to powtarza — odrzekł Bagman, a jego okr ˛agłe oczy
rozszerzyły si˛e niewinnie — ale teraz wszyscy s ˛a bardzo potrzebni. Och. . . o wilku
mowa. . . Barty!
Przy ognisku zaportował si˛e czarodziej, b˛ed ˛acy dokładnym przeciwienstwem ´
Ludona Bagmana, rozwalonego na trawie w swoim starym kostiumie dru˙zyny
Os. Bart Crouch był sztywnym, wyprostowanym starszym jegomosciem, ubra- ´
nym w nieskazitelny garnitur bez jednej zmarszczki, i pod krawatem. Przedziałek
dziel ˛acy jego szare włosy był a˙z nienaturalnie prosty, a jego krótkie w ˛asiki wygl
˛adały, jakby je przystrzy˙zono, u˙zywaj ˛ac suwaka logarytmicznego. Buty miał
wyczyszczone na wysoki połysk. Harry od razu zrozumiał, dlaczego Percy tak go
uwielbiał. Percy zawsze był zwolennikiem scisłego przestrzegania zasad i regu- ´
laminów, a pan Crouch tak doskonale dostosował si˛e do polecenia przebrania si˛e
za mugola, ˙ze mógłby uchodzic za wysokiego urz˛ednika jakiego ´ s mugolskiego ´
banku. Nawet wuj Vernon nie rozpoznałby w nim czarodzieja.
61
— Usi ˛ad´z sobie z nami na trawce — powiedział swobodnie Bagman, poklepuj
˛ac ziemi˛e obok siebie.
— Nie, dzi˛ekuj˛e, Ludo — odrzekł Crouch, a w jego głosie zabrzmiała nuta
zniecierpliwienia. — Wsz˛edzie ci˛e szukam. Bułgarzy nalegaj ˛a, ˙zebysmy dostawili ´
tuzin foteli w lo˙zy honorowej.
— Ach, wi˛ec o to im chodzi? A ja myslałem, ˙ze ten facet prosi mnie o miejsce ´
w jakims du˙zym hotelu. Mówi z silnym akcentem. ´
— Panie Crouch! — wydyszał Percy, zginaj ˛ac si˛e w półukłonie, co sprawiło,
˙ze wygl ˛adał, jakby nagle wyrósł mu garb. — Mo˙ze zechciałby pan wypic kubek ´
gor ˛acej herbaty?
— Och — powiedział pan Crouch, patrz ˛ac na Percy’ego z łagodnym zdziwieniem.
— Tak. . . dzi˛ekuj˛e ci, Weatherby.
Fred i George parskn˛eli w swoje kubki. Percy, zaczerwieniony po uszy, rzucił
si˛e do czajnika.
— Och. . . Arturze, z tob ˛a te˙z chciałem zamienic słówko — rzekł pan Crouch, ´
spogl ˛adaj ˛ac bystro na pana Weasleya. — Ali Bashir wst ˛apił na wojenn ˛a scie˙zk˛e. ´
Chce z tob ˛a rozmawiac na temat twojego embarga na lataj ˛ace dywany. ´
Pan Weasley westchn ˛ał ci˛e˙zko.
— Posłałem mu w zwi ˛azku z tym sow˛e w zeszłym tygodniu. I ˙zebym mó-
wił mu to raz czy dwa. . . Powtarzałem mu setki razy: w Rejestrze Zakazanych
Obiektów Magicznych dywany figuruj ˛a jako produkty mugolskie. Ale czy do niego
w ogóle cos dociera? ´
— W ˛atpi˛e — powiedział pan Crouch, bior ˛ac kubek od Percy’ego. — Uparł
si˛e, by je eksportowac do Anglii. ´
— No có˙z, w Wielkiej Brytanii dywany nigdy nie zast ˛api ˛a mioteł, prawda? —
odezwał si˛e Bagman.
— Ali uwa˙za, ˙ze jest du˙ze zapotrzebowanie rynkowe na pojazd rodzinny —
powiedział pan Crouch. — Pami˛etam, ˙ze mój dziadek miał strzy˙zonego axminstera
na dwanascie osób. . . ale, rzecz jasna, to było w czasach, kiedy dywany nie ´
były jeszcze zakazane.
Powiedział to w sposób nie pozostawiaj ˛acy cienia w ˛atpliwosci, ˙ze jego przod- ´
kowie sci ´ sle przestrzegali prawa. ´
— Mamy troch˛e roboty, co, Barty? — zagadn ˛ał Bagman dziarskim tonem.
— Sporo — odpowiedział sucho pan Crouch. — Zorganizowanie swistokli- ´
ków na pi˛eciu kontynentach to nie zabawa, Ludo.
— Na pewno b˛edziecie zadowoleni, jak to si˛e skonczy? — zapytał pan We- ´
asley.
Ludo Bagman zrobił tak ˛a min˛e, jakby to niewinne pytanie wstrz ˛asn˛eło nim do
gł˛ebi.
62
— Zadowoleni? Jeszcze nigdy nie miałem takiej zabawy. . . chocia˙z, oczywiscie,
roboty jest jeszcze od groma, no nie, Barty? Sam powiedz! Sporo ju˙z ´
zrobilismy, ale jeszcze wiele zostało do zrobienia, prawda? ´
Pan Crouch uniósł lekko brwi.
— Uzgodnilismy, ˙ze nie b˛edziemy wydawa ´ c ˙zadnych o ´ swiadcze ´ n, dopóki ´
wszystkie szczegóły. . .
— A tam, szczegóły! — Bagman machn ˛ał r˛ek ˛a, jakby si˛e oganiał od chmary
muszek. — Podpisali, prawda? Zgodzili si˛e, prawda? Zało˙z˛e si˛e, ˙ze te dzieciaki
i tak wkrótce wszystkiego si˛e dowiedz ˛a. Przecie˙z to si˛e dzieje w Hogwarcie. . .
— Ludo, musimy si˛e spotkac z Bułgarami, zapomniałe ´ s? — przerwał mu ostro ´
pan Crouch. — Dzi˛ekuj˛e za herbat˛e, Weatherby.
Oddał Percy’emu swój pełny kubek i czekał, a˙z Ludo wstanie. Bagman d´zwign
˛ał si˛e na nogi, dopijaj ˛ac resztk˛e herbaty; złoto w jego kieszeniach zadzwoniło
wesoło.
— No, to do zobaczenia! Spotkamy si˛e w lo˙zy honorowej. . . jestem komentatorem!
Pomachał im r˛ek ˛a, Barty Crouch skłonił si˛e uprzejmie i obaj zdeportowali si˛e
jednoczesnie. ´
— Tato, co si˛e dzieje w Hogwarcie? — zapytał natychmiast Fred. — O czym
oni mówili?
— Wkrótce si˛e dowiesz — odpowiedział z usmiechem pan Weasley. ´
— To poufna informacja, a˙z do czasu, kiedy ministerstwo uzna za stosowne
oficjalnie j ˛a ogłosic — o ´ swiadczył Percy wa˙znym tonem. — Pan Crouch ma ´
całkowit ˛a racj˛e, nie chc ˛ac jej ujawniac przed czasem. ´
— Och, zamknij si˛e, Weatherby — mrukn ˛ał Fred.
W miar˛e jak mijało popołudnie, atmosfera podniecenia na polu namiotowym
zag˛eszczała si˛e jak wieczorna mgła. O zmierzchu spokojne letnie powietrze zdawało
si˛e ju˙z dr˙zec nastrojem wyczekiwania, a kiedy zapadła ciemno ´ s´c, pu ´ sciły ´
ostatnie hamulce i prawie wszyscy przestali udawac. Nawet funkcjonariusze mi- ´
nisterstwa pogodzili si˛e z nieuniknionym i przestali walczyc z ra˙z ˛acymi oznakami ´
uprawiania czystej magii.
Co krok aportowali si˛e znik ˛ad sprzedawcy, roznosz ˛ac tace lub pchaj ˛ac przed
sob ˛a wózki pełne niezwykłych gad˙zetów. Pojawiły si˛e swiec ˛ace rozetki — zielone ´
dla kibiców Irlandii, czerwone dla fanów Bułgarii — które wywrzaskiwały nazwiska
graczy, spiczaste zielone kapelusze ozdobione roztanczonymi koniczynkami, ´
bułgarskie szarfy z lwami, które naprawd˛e ryczały, flagi obu panstw odgrywaj ˛ace ´
narodowe hymny, gdy si˛e nimi powiewało. Były te˙z malenkie modele Błyskawic, ´
które naprawd˛e latały, a tak˙ze figurki słynnych graczy, które spacerowały po dłoni,
pusz ˛ac si˛e dumnie.
— Oszcz˛edzałem na to przez całe lato — powiedział Ron Harry’emu, kiedy
razem z Hermion ˛a kr ˛a˙zyli po kempingu, kupuj ˛ac pami ˛atki.
63
Choc Ron kupił ju˙z sobie kapelusz z rozta ´ nczonymi koniczynkami i wielk ˛a ´
zielon ˛a rozetk˛e, nabył te˙z figurk˛e Wiktora Kruma, szukaj ˛acego z dru˙zyny buł-
garskiej. Miniaturowy Krum spacerował tam i z powrotem po dłoni Rona, łypi ˛ac
gro´znie na zielon ˛a rozetk˛e na jego piersi.
— Ojej, spójrzcie na to! — zawołał Harry, biegn ˛ac ku wózkowi wyładowanemu
czyms, co wygl ˛adało jak lornetki, ale miało mnóstwo dziwnych guzików ´
i gałek.
— Omnikulary — zachwalał swój towar sprzedawca. — Mo˙zna ka˙zd ˛a akcj˛e
powtórzyc. . . spowolni ´ c. . . obejrze ´ c ka˙zd ˛a zagrywk˛e z komentarzem. Kupujcie. . . ´
tylko dziesi˛ec galeonów sztuka. ´
— Kurcz˛e, po co ja to kupiłem — mrukn ˛ał Ron, wskazuj ˛ac na swój zielony
kapelusz i patrz ˛ac t˛esknie na omnikulary.
— Trzy pary — powiedział stanowczo Harry do sprzedawcy.
— Nie. . . naprawd˛e. . . nie musisz. . . — wyj ˛akał Ron, czerwony jak burak.
Ron zawsze był troch˛e wyczulony na to, ˙ze Harry, który odziedziczył mał ˛a
fortun˛e po rodzicach, miał wi˛ecej pieni˛edzy od niego.
— Nie dostaniesz nic na Bo˙ze Narodzenie — odpowiedział Harry, wtykaj ˛ac
jemu i Hermionie omnikulary do r ˛ak. — Przez najbli˙zsze dziesi˛ec lat. ´
— A, to co innego — ucieszył si˛e Ron.
— Ooch, dzi˛eki, Harry — powiedziała Hermiona. — A ja kupiłam kilka programów,
zobaczcie. . .
Wrócili do swoich namiotów z o wiele l˙zejszymi sakiewkami. Bill, Charlie
i Ginny te˙z ju˙z mieli zielone rozetki, a pan Weasley trzymał irlandzk ˛a flag˛e. Fred
i George nie kupili ˙zadnych pami ˛atek, bo oddali Bagmanowi całe oszcz˛ednosci. ´
A potem gdzies za lasem zabrzmiał gł˛eboki, dudni ˛acy d´zwi˛ek gongu i nagle ´
posród drzew zapłon˛eły zielone i czerwone latarnie, o ´ swietlaj ˛ac drog˛e do stadio- ´
nu.
— Ju˙z czas! — zawołał pan Weasley, równie podniecony, jak jego dzieci. —
No, to idziemy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz