W ci ˛agu nast˛epnych dwóch dni nie wydarzyło si˛e nic szczególnego, jesli nie ´
liczyc tego, ˙ze na eliksirach Neville rozpu ´ scił swój szósty kociołek. Profesor Sna- ´
pe sprawiał wra˙zenie, jakby podczas wakacji zaliczył kolejny poziom msciwo ´ sci; ´
dał Neville’owi szlaban, ka˙z ˛ac mu wypatroszyc beczułk˛e rogatych ropuch. Po ´
wykonaniu tego karnego zadania Neville wrócił w stanie załamania nerwowego.
— Chyba wiesz, dlaczego Snape jest w tak parszywym nastroju, co? — zapytał
Ron Harry’ego, obserwuj ˛ac, jak Hermiona uczy Neville’a zakl˛ecia czyszcz ˛acego,
˙zeby sobie usun ˛ał ˙zabie flaki spod paznokci.
— Jasne — odrzekł Harry. — Moody.
Wszyscy wiedzieli, ˙ze Snape od dawna marzy o nauczaniu obrony przed czarn
˛a magi ˛a, a teraz nie udało mu si˛e zdobyc tego stanowiska po raz czwarty z rz˛edu. ´
Snape nie znosił wszystkich poprzednich nauczycieli tego przedmiotu i nie wahał
si˛e tego okazywac, ale jako ´ s nie kwapił si˛e z okazywaniem otwartej wrogo ´ sci ´
wobec Szalonookiego Moody’ego. Za ka˙zdym razem, kiedy Harry widział ich
razem — podczas posiłków albo mijaj ˛acych si˛e na korytarzu — miał nieodparte
wra˙zenie, ˙ze Snape unika oka Moody’ego, i to zarówno tego magicznego, jak
i normalnego.
— S ˛adz˛e, ˙ze Snape troch˛e si˛e go boi — powiedział Harry.
— Wyobra´z sobie. . . jakby tak Moody zamienił Snape’a w rogat ˛a ropuch˛e —
rzekł Ron, a jego oczy zamgliły si˛e marzycielsko — i miotał ni ˛a po lochach. . .
Czwartoklasisci z Gryffindoru tak bardzo byli ciekawi pierwszej lekcji z Mo- ´
odym, ˙ze w czwartek po drugim sniadaniu zjawili si˛e pod jego klas ˛a i ustawili si˛e ´
w kolejce, jeszcze zanim zabrzmiał dzwonek.
Brakowało tylko Hermiony, która pojawiła si˛e tu˙z przed lekcj ˛a.
— Byłam w. . .
— . . . bibliotece — dokonczył za ni ˛a Harry. — Wchod´z, szybko, bo pozajmuj ˛a ´
wszystkie dobre miejsca.
Zd ˛a˙zyli usi ˛as´c w trzech ławkach naprzeciw biurka nauczyciela, wyj˛eli swoje ´
egzemplarze podr˛ecznika Ciemne moce — poradnik samoobrony i czekali w niezwykłej
ciszy. Wkrótce usłyszeli charakterystyczny stukot na korytarzu i Moody
137
wszedł do klasy, a wygl ˛adał tak dziwacznie i przera˙zaj ˛aco jak zawsze. Spod r ˛abka
szaty wystawała mu drewniana, zakonczona szponami noga. ´
— Mo˙zecie odło˙zyc ksi ˛a˙zki — zagrzmiał, podchodz ˛ac do swojego biurka ´
i siadaj ˛ac. — Nie b˛ed ˛a nam potrzebne.
Pochowali podr˛eczniki do toreb. Ron a˙z dygotał z podniecenia.
Moody wyj ˛ał dziennik, strz ˛asn ˛ał grzyw˛e szarych włosów z pokiereszowanej
twarzy i przyst ˛apił do wyczytywania nazwisk. Jego normalne oko sledziło list˛e, ´
a magiczne biegało po klasie, zatrzymuj ˛ac si˛e na wyczytanym uczniu lub uczennicy.
— Wspaniale — oznajmił, kiedy ostatnia osoba potwierdziła sw ˛a obecnos´c.
— Dostałem list od profesora Lupina, opisuj ˛acy wasz ˛a klas˛e. Z listu wynika, ´
˙ze opanowaliscie ju˙z sztuk˛e poskramiania czarnoksi˛eskich stworze ´ n. . . przerobi- ´
liscie boginy, czerwone kapturki, zwodniki, druzgotki, kappy i wilkołaki. Zgadza ´
si˛e?
Klasa potwierdziła to zgodnym chóralnym pomrukiem.
— Ale jestescie w tyle. . . i to bardzo w tyle. . . je ´ sli chodzi o złowrogie zakl˛e- ´
cia — rzekł Moody. — A ja jestem tu po to, ˙zeby wam przekazac cho ´ c odrobin˛e ´
wiedzy o tym, co jeden czarodziej mo˙ze zrobic drugiemu. Mam rok, ˙zeby was ´
nauczyc, jak si˛e zachowa ´ c w obliczu czarnej. . . ´
— Co, to pan profesor nie zostanie dłu˙zej? — wypalił Ron.
Magiczne oko Moody’ego obróciło si˛e błyskawicznie, by spojrzec na Rona. ´
Ron zrobił przera˙zon ˛a min˛e, ale po chwili Moody si˛e usmiechn ˛ał — chyba po ´
raz pierwszy od chwili, gdy Harry go zobaczył. Usmiech spowodował, ˙ze jego ´
poszatkowana twarz jeszcze bardziej si˛e powykrzywiała, ale i tak wszyscy poczuli
ulg˛e, widz ˛ac, ˙ze w ogóle potrafi si˛e usmiecha ´ c. Ron odetchn ˛ał gł˛eboko. ´
— Ty pewno jestes synem Artura Weasleya, tak? — zapytał Moody. — Twój ´
ojciec wyci ˛agn ˛ał mnie z nie lada tarapatów par˛e dni temu. . . Tak, b˛ed˛e tutaj tylko
przez jeden rok. Zrobiłem to wył ˛acznie dla Dumbledore’a. . . Jeden rok i wracam
na spokojn ˛a emerytur˛e.
Zasmiał si˛e ochryple, po czym klasn ˛ał w swe w˛e´zlaste dłonie. ´
— No wi˛ec nie tracmy czasu. Złowrogie zakl˛ecia. Maj ˛a ró˙zn ˛a moc i posta ´ c.´
Rzecz w tym, ˙ze Ministerstwo Magii oczekuje ode mnie, ˙ze naucz˛e was tylko
przeciwzakl˛ec. Nie mam wam pokazywa ´ c, jak wygl ˛adaj ˛a nielegalne zakl˛ecia czar- ´
noksi˛eskie, te poznajecie dopiero w szóstej klasie. Uwa˙zaj ˛a, ˙ze jestescie jeszcze ´
na to za młodzi. Na szcz˛escie profesor Dumbledore ma lepsz ˛a opini˛e o stanie wa- ´
szych nerwów, uwa˙za, ˙ze wytrzymacie, a według mnie, im wczesniej poznacie, ´
z czym przyjdzie wam walczyc, tym lepiej. Bo niby jak macie si˛e broni ´ c przed ´
czyms, czego nigdy nie widzieli ´ scie? Czarodziej, który zamierza rzuci ´ c na was ´
nielegalne przeklenstwo, na pewno nie poinformuje was, co zamierza zrobi ´ c. Nie ´
powie wam tego w twarz. Musicie byc przygotowani. Musicie by ´ c czujni i ostro˙z- ´
ni. Musi to panienka odło˙zyc, kiedy ja mówi˛e, panno Brown. ´
138
Lavender podskoczyła i oblała si˛e rumiencem. Pokazywała Parvati pod stoli- ´
kiem swój kompletny horoskop. Najwyra´zniej magiczne oko Moody’ego widziało
przez drewno, podobnie jak przez jego własn ˛a głow˛e.
— No wi˛ec. . . czy któres z was wie, jakie czarnoksi˛eskie zakl˛ecia s ˛a najsro˙zej ´
karane przez nasze prawo?
Podniosło si˛e kilka r ˛ak, w tym Rona i Hermiony. Moody wskazał na Rona,
choc jego magiczne oko wci ˛a˙z przygl ˛adało si˛e Lavender. ´
— Ee. . . — zacz ˛ał Ron — mój tata mówił mi o jednym. . . chyba si˛e nazywa
Imperius, czy jakos tak. . . ´
— Ano tak. . . — zgodził si˛e Moody. — Kto jak kto, ale twój ojciec na pewno
je zna. Kiedys sprawiło ministerstwu mnóstwo kłopotów. Tak, zakl˛ecie Imperius. ´
D´zwign ˛ał si˛e na nogi, otworzył szafk˛e w biurku i wyj ˛ał szklany słój. W srodku ´
biegały szybko trzy wielkie czarne paj ˛aki. Harry poczuł, jak siedz ˛acy obok niego
Ron wzdryga si˛e lekko — nienawidził paj ˛aków.
Moody wło˙zył r˛ek˛e do słoja, złapał jednego paj ˛aka i pokazał całej klasie, po
czym wycelował w niego ró˙zd˙zk˛e i mrukn ˛ał:
— Imperio!
Paj ˛ak zsun ˛ał si˛e z jego dłoni na jedwabistej nici i zacz ˛ał si˛e na niej husta ´ c jak ´
na trapezie. Wyci ˛agn ˛ał sztywno nó˙zki, błyskawicznie je podci ˛agn ˛ał, przerywaj ˛ac
nic, i wyl ˛adował na biurku, po którym zacz ˛ał zatacza ´ c koła. Ró˙zd˙zka Moody’ego ´
lekko drgn˛eła, paj ˛ak stan ˛ał na dwóch nó˙zkach i zacz ˛ał stepowac.´
Wszyscy si˛e rozesmiali — wszyscy prócz Moody’ego. ´
— Uwa˙zacie, ˙ze to smieszne? — zagrzmiał. — A byłoby ´ smieszne, gdyby ´
ktos zrobił to wam? ´
Smiech zamarł natychmiast. ´
— Mam nad nim całkowit ˛a kontrol˛e — powiedział cicho Moody, kiedy paj
˛ak zwin ˛ał si˛e w kł˛ebek i zacz ˛ał si˛e toczyc jak piłeczka. — Mog˛e sprawi ´ c, ˙ze ´
wyskoczy przez okno, utopi si˛e, wpadnie któremus z was do gardła. . . ´
Ron wzdrygn ˛ał si˛e mimowolnie.
— Przed laty mnóstwo czarownic i czarodziejów znalazło si˛e pod władz ˛a tego
zakl˛ecia — rzekł Moody, a Harry zrozumiał, ˙ze mówi o czasach, gdy Voldemort
był w pełni swoich czarnoksi˛eskich mocy. — Ministerstwo miało sporo kłopotów
z rozró˙znieniem, kto działał zmuszony zakl˛eciem, a kto działał z własnej woli.
Zakl˛ecie Imperius mo˙zna jednak zwalczyc, i ja was tego naucz˛e, ale wymaga to ´
siły woli i nie ka˙zdemu si˛e udaje. Najlepiej unikac trafienia, je ´ sli tylko mo˙zna. ´
STAŁA CZUJNOS´C! — zagrzmiał, a˙z wszyscy podskoczyli. ´
Chwycił wywijaj ˛acego koziołki paj ˛aka i wło˙zył go z powrotem do słoja.
— Czy ktos zna jakie ´ s inne? Inne nielegalne zakl˛ecie? ´
Hermiona natychmiast podniosła r˛ek˛e, i to samo, ku zaskoczeniu Harry’ego,
zrobił Neville. Jedyn ˛a lekcj ˛a, podczas której Neville zwykle zgłaszał si˛e do odpo-
139
wiedzi, było zielarstwo, najbardziej lubiany przez niego przedmiot. Neville sprawiał
wra˙zenie, jakby sam był zaskoczony swoj ˛a smiało ´ sci ˛a. ´
— Tak? — powiedział Moody, a jego magiczne oko obróciło si˛e w kierunku
Neville’a.
— Jest takie. . . zakl˛ecie Cruciatus — powiedział Neville cichym, ale wyra´znym
głosem.
Moody wpatrywał si˛e pilnie w Neville’a, tym razem obojgiem oczu.
— Nazywasz si˛e Longbottom, tak? — zapytał, a jego magiczne oko zerkn˛eło
błyskawicznie na list˛e.
Neville pokiwał nerwowo głow ˛a, ale Moody nie zadał mu ju˙z wi˛ecej pytan.´
Odwrócił si˛e od klasy, si˛egn ˛ał do słoja po kolejnego paj ˛aka i umiescił go na biur- ´
ku, gdzie stworzonko zamarło, najwyra´zniej zbyt przera˙zone, by si˛e poruszyc.´
— Zakl˛ecie Cruciatus — rzekł Moody. — Ten paj ˛aczek musi byc troch˛e wi˛ek- ´
szy, ˙zebyscie zobaczyli, jak to działa. — Wycelował ró˙zd˙zk ˛a w paj ˛aka i powie- ´
dział: — Engorgio!
Paj ˛ak wzd ˛ał si˛e błyskawicznie. Był teraz wi˛ekszy od tarantuli. Ron przestał
dbac o pozory i odsun ˛ał swoje krzesło jak najdalej biurka Moody’ego. ´
Moody ponownie uniósł ró˙zd˙zk˛e, wycelował w paj ˛aka i mrukn ˛ał:
— Crucio!
Paj ˛ak natychmiast skrzy˙zował nó˙zki — a własciwie ju˙z nogi — na brzuchu, ´
przetoczył si˛e na grzbiet i zacz ˛ał dygotac, miotaj ˛ac si˛e z boku na bok. Nie wyda- ´
wał, rzecz jasna, ˙zadnych odgłosów, ale Harry był pewny, ˙ze gdyby miał głos, to
piszczałby z bólu. Moody wci ˛a˙z celował w niego ró˙zd˙zk ˛a, i po chwili paj ˛ak zacz ˛ał
dygotac i miota ´ c si˛e jeszcze gwałtowniej. . . ´
— Niech pan przestanie! — krzykn˛eła Hermiona.
Harry obejrzał si˛e na ni ˛a. Patrzyła nie na paj ˛aka, tylko na Neville’a, a kiedy
i Harry spojrzał na niego, zobaczył, ˙ze ten zaciska r˛ece, zło˙zone na ławce przed
sob ˛a, a˙z zbielały mu knykcie, a oczy ma rozszerzone z przera˙zenia.
Moody wzniósł ró˙zd˙zk˛e. Nogi paj ˛aka opadły, ale wci ˛a˙z dr˙zał.
— Reducio! — mrukn ˛ał Moody, a paj ˛ak skurczył si˛e do swoich normalnych
rozmiarów. Wsadził go do słoja.
— Ból — rzekł cicho Moody. — Nie musicie u˙zywac imadeł lub no˙zy, by ´
zadac komu ´ s ból, je ´ sli potraficie rzuci ´ c zakl˛ecie Cruciatus. . . Tak, kiedy ´ s i ono ´
było bardzo popularne.
— Dobrze. . . czy ktos zna jeszcze jakie ´ s inne? ´
Harry rozejrzał si˛e wokoło. Miny wszystkich swiadczyły o tym, ˙ze ka˙zdy za- ´
stanawia si˛e, co stanie si˛e z ostatnim paj ˛akiem. R˛eka Hermiony dr˙zała lekko, gdy
po raz trzeci uniosła j ˛a do góry.
— Tak? — zach˛ecił j ˛a Moody.
— Avada kedavra — wyszeptała Hermiona.
Kilka osób, w tym Ron, spojrzało na ni ˛a ze strachem.
140
— Ach. . . — westchn ˛ał Moody, a jego koslawe usta wykrzywił lekki ´
usmiech. — Tak, ostatnie i najgorsze. Avada kedavra. . . zakl˛ecie u ´ smiercaj ˛ace. ´
Wsadził r˛ek˛e do słoja, a trzeci paj ˛ak, jakby przeczuwaj ˛ac, co go czeka, zacz ˛ał
biegac jak szalony po dnie, chc ˛ac uciec od palców Moody’ego, ale ten złapał go ´
szybko i poło˙zył na biurku. Paj ˛ak natychmiast pomkn ˛ał ku kraw˛edzi blatu.
Moody podniósł ró˙zd˙zk˛e, a Harry’ego przeszył dreszcz złego przeczucia.
— Avada kedavra! — rykn ˛ał Moody.
Błysn˛eło oslepiaj ˛ace zielone ´ swiatło, ´ swisn˛eło, jakby co ´ s niewidzialnego prze- ´
mkn˛eło przez powietrze — i nagle paj ˛ak przetoczył si˛e na grzbiet i znieruchomiał.
Nie zmienił si˛e, prócz tego, ˙ze z cał ˛a pewnosci ˛a był ju˙z martwy. Kilka dziewcz ˛at ´
wydało z siebie stłumione okrzyki. Ron rzucił si˛e do tyłu i o mały włos nie spadł
z krzesła, gdy paj ˛ak potoczył si˛e w jego stron˛e.
Moody strzepn ˛ał martwego paj ˛aka na podłog˛e.
— Niezbyt miłe — powiedział spokojnie. — Niezbyt przyjemne. I nie ma
na to ˙zadnego przeciwzakl˛ecia. Nie ma ˙zadnej blokady. Znam tylko jedn ˛a osob˛e,
która to prze˙zyła. Siedzi tu˙z przede mn ˛a.
Harry poczuł, ˙ze robi si˛e czerwony, kiedy oczy Moody’ego (magiczne i normalne)
zajrzały w jego oczy. Czuł, ˙ze wszyscy na niego patrz ˛a. Wbił wzrok w pust
˛a tablic˛e, jakby cos go w niej zafascynowało, ale w rzeczywisto ´ sci w ogóle jej ´
nie widział. . .
A wi˛ec w ten sposób zgin˛eli jego rodzice. . . tak jak ten paj ˛ak. Czy i na nich
to złowrogie, smiertelne zakl˛ecie nie pozostawiło ˙zadnego ´ sladu? Czy po prostu ´
zobaczyli zielony błysk i usłyszeli swist godz ˛acej w nich ´ smierci, zanim ˙zycie ´
uleciało z ich ciał?
W ci ˛agu ostatnich trzech lat Harry nieraz wyobra˙zał sobie smier ´ c swoich ro- ´
dziców, a robił to od chwili, w której dowiedział si˛e, ˙ze zostali zamordowani, od
kiedy dowiedział si˛e, co si˛e wydarzyło tamtej nocy, gdy Glizdogon zdradził Voldemortowi
miejsce ich pobytu, a ten przybył do ich domku. Jak najpierw zabił
ojca Harry’ego. Jak James Potter próbował go powstrzymac, wołaj ˛ac do swej ˙zo- ´
ny, by uciekała z dzieckiem. . . Jak Voldemort zbli˙zał si˛e do Lily Potter, ka˙z ˛ac jej
odsun ˛ac si˛e, bo chce zabi ´ c Harry’ego. . . jak błagała go, ˙zeby oszcz˛edził dziecko, ´
a zabił j ˛a. . . jak osłaniała go własnym ciałem, wi˛ec Voldemort zabił i j ˛a, zanim
wycelował ró˙zd˙zk˛e w Harry’ego. . .
Harry znał te szczegóły, poniewa˙z słyszał głosy swoich rodziców, kiedy
w ubiegłym roku walczył z dementorami — bo dementorzy tak ˛a mieli moc: zmuszali
swoj ˛a ofiar˛e do przypomnienia sobie najgorszych chwil w ˙zyciu, by pogr ˛a-
˙zyła si˛e bezwolnie we własnej rozpaczy. . .
Usłyszał znowu głos Moody’ego, ale jakby z oddali. Całym wysiłkiem woli
wyzwolił si˛e z tych wspomnien i powoli dotarły do niego słowa: ´
— . . . Avada kedavra jest zakl˛eciem, które wymaga pot˛e˙znej mocy magicznej.
. . Moglibyscie wszyscy wycelowa ´ c we mnie ró˙zd˙zki i wypowiedzie ´ c te sło- ´
141
wa, a w ˛atpi˛e, czy dostałbym chocby krwotoku z nosa. Ale dajmy temu spokój. Nie ´
jestem tutaj, ˙zeby was nauczyc, jak rzuca ´ c to zakl˛ecie. No dobrze, ale skoro nie ´
ma na nie przeciwzakl˛ecia, to po co wam pokazałem, jak ono działa? Poniewa˙z
musicie wiedzie´c. Musicie byc przygotowani na najgorsze. Nie chcecie znale´z ´ c´
si˛e w takiej sytuacji, prawda? STAŁA CZUJNOS´C! — rykn ˛ał, i znów cała klasa ´
podskoczyła.
— A wi˛ec. . . te trzy zakl˛ecia. . . Avada kedavra, Imperius i Cruciatus. . . nazywane
s ˛a Zakl˛eciami Niewybaczalnymi. U˙zycie któregos z nich wobec drugiego ´
człowieka karane jest do˙zywotnim wi˛ezieniem w Azkabanie. Oto przed czym stoicie.
Oto przed czym naucz˛e was si˛e bronic. Musicie by ´ c przygotowani. Musicie ´
byc uzbrojeni. A przede wszystkim musicie nauczy ´ c si˛e ´ stałej, nieustaj ˛acej czujnosci
´ . Wyjmijcie pióra. . . i zapiszcie to. . .
Reszt˛e lekcji sp˛edzili na sporz ˛adzaniu notatek dotycz ˛acych ka˙zdego z Zakl˛ec´
Niewybaczalnych. Nikt si˛e nie odzywał a˙z do dzwonka, ale kiedy Moody oznajmił,
˙ze ju˙z koniec lekcji i opuscili klas˛e, wybuchły podniecone głosy. Wi˛ekszo ´ s´c´
była wyra´znie pod wra˙zeniem trzech strasznych zakl˛ec.´
— . . . widzieliscie te drgawki? ´
— . . . a kiedy go usmiercił. . . ´
— . . . no . . . tak po prostu. . .
Harry odniósł wra˙zenie, ˙ze rozmawiaj ˛a o tej lekcji jak o jakims intryguj ˛acym ´
widowisku, podczas gdy on sam nie dostrzegał w niej niczego pasjonuj ˛acego —
podobnie jak Hermiona.
— Pospieszcie si˛e — powiedziała do Harry’ego i Rona.
— Co, nie idziesz do swojej piekielnej biblioteki? — zdziwił si˛e Ron.
— Nie — odpowiedziała Hermiona, wskazuj ˛ac na boczny korytarz. — Neville.
Neville stał samotnie w połowie korytarza, wpatruj ˛ac si˛e w kamienn ˛a scian˛e ´
z t ˛a sam ˛a przera˙zon ˛a min ˛a, któr ˛a miał, kiedy Moody demonstrował im zakl˛ecie
Cruciatus.
— Neville — powiedziała łagodnie Hermiona.
Neville odwrócił si˛e od sciany. ´
— Och, czes´c — powiedział o wiele bardziej piskliwym głosem ni˙z zwy- ´
kle. — To była ciekawa lekcja, prawda? Wiecie, co jest dzisiaj na kolacj˛e? Umieram
z głodu, a wy?
— Neville, nic ci nie jest? — zapytała Hermiona.
— Ale˙z sk ˛ad, czuj˛e si˛e znakomicie — paplał Neville, wci ˛a˙z tym samym, nienaturalnie
piskliwym głosem. — Bardzo ciekawa kolacja. . . to znaczy lekcja. . .
Co dzisiaj mamy?
Ron spojrzał wymownie na Harry’ego.
— Neville, co. . .
142
Ale w tym momencie usłyszeli za sob ˛a dziwaczny stukot, a gdy si˛e odwrócili,
zobaczyli kustykaj ˛acego ku nim profesora Moody’ego. Wszyscy czworo zamilkli, ´
wpatruj ˛ac si˛e w niego ze strachem, ale kiedy przemówił, zrobił to o wiele ciszej
i łagodniej ni˙z zwykle.
— Ju˙z po wszystkim, synku — zwrócił si˛e do Neville’a. — Mo˙ze bys wpadł ´
do mojego gabinetu? No chod´z, wypijemy po kubku herbaty. . .
Perspektywa picia herbaty z Moodym wyra´znie jeszcze bardziej przeraziła
Neville’a. Ani si˛e nie poruszył, ani nie odpowiedział.
Magiczne oko Moody’ego spocz˛eło na Harrym.
— A˙z tob ˛a wszystko w porz ˛adku, Potter?
— Tak — odrzekł Harry prawie wyzywaj ˛acym tonem.
Bł˛ekitne oko Moody’ego zadrgało lekko w oczodole, wci ˛a˙z utkwione w Harrym.
— Musicie wiedziec — powiedział. — Wiem, to mo˙ze wydawa ´ c si˛e brutalne, ´
ale musieliscie si˛e dowiedzie´c ´ . Nie ma sensu udawac. . . No chod´z, Longbottom, ´
mam kilka ksi ˛a˙zek, które mog ˛a ci˛e zainteresowac.´
Neville spojrzał błagalnie na Harry’ego, Rona i Hermion˛e, ale oni milczeli,
wi˛ec nie miał wyboru. S˛ekata dłon Moody’ego spocz˛eła na jego ramieniu i obaj ´
odeszli.
— O czym on własciwie mówił? — zapytał Ron, patrz ˛ac, jak Moody i Neville ´
znikaj ˛a za rogiem korytarza.
— Nie wiem — odpowiedziała zamyslona Hermiona. ´
— Ale lekcja była super, nie? — odezwał si˛e Ron do Harry’ego, gdy ruszyli
w kierunku Wielkiej Sali. — Fred i George mieli racj˛e, prawda? Ten Moody naprawd˛e
zna si˛e na swojej robocie, nie? Jak zrobił Avada kedavra, to ten paj ˛ak po
prostu wykorkował. . .
Nagle zamilkł na widok twarzy Harry’ego i nie odezwał si˛e ju˙z a˙z do Wielkiej
Sali, gdzie ni st ˛ad, ni zow ˛ad zaproponował, by po kolacji zabrali si˛e za horoskopy
dla pani Trelawney, bo zajmie im to sporo czasu.
Hermiona nie wł ˛aczała si˛e do ich rozmowy podczas kolacji. Zjadła błyskawicznie
i znowu poleciała do biblioteki. Harry i Ron wrócili do wie˙zy
Gryffindoru, a po drodze Harry, który o niczym innym nie myslał przez cał ˛a ko- ´
lacj˛e, poruszył temat Zakl˛ec Niewybaczalnych. ´
— Myslisz, ˙ze Moody i Dumbledore mogliby mie ´ c kłopoty z ministerstwem, ´
gdyby tamci si˛e dowiedzieli, ˙ze widzielismy działanie tych zakl˛e ´ c? — zapytał, ´
kiedy podeszli do Grubej Damy.
— Chyba tak — odrzekł Ron. — Chocia˙z Dumbledore zawsze robi wszystko
po swojemu. A Moody na pewno ma kłopoty od lat. Najpierw atakuje, a potem
zadaje pytania. Te jego pojemniki na smieci. . . Banialuki. ´
Gruba Dama odsłoniła dziur˛e w scianie. Przele´zli przez ni ˛a do pokoju wspól- ´
nego Gryffindoru, w którym było tłoczno i hałasliwie. ´
143
— To co, zabieramy si˛e za te horoskopy? — zapytał Harry.
— Musimy — j˛ekn ˛ał Ron.
Poszli na gór˛e do dormitorium po ksi ˛a˙zki i wykresy i zastali tam samotnego
Neville’a, siedz ˛acego na łó˙zku i pogr ˛a˙zonego w lekturze. Wygl ˛adał o wiele spokojniej
ni˙z pod koniec lekcji z Moodym, ale jeszcze nie całkiem normalnie. Oczy
miał zaczerwienione.
— W porz ˛adku, Neville? — zapytał Harry.
— O, tak. Czuj˛e si˛e znakomicie, dzi˛eki. Czytam sobie ksi ˛a˙zk˛e, któr ˛a mi po˙zyczył
profesor Moody. . .
Pokazał mu okładk˛e: Sródziemnomorskie magiczne ro ´ sliny wodne i ich wła- ´
sciwo ´ sci ´ .
— Pani Sprout powiedziała profesorowi Moody’emu, ˙ze jestem naprawd˛e dobry
z zielarstwa. — W jego głosie zabrzmiała rzadko przez niego okazywana duma.
— Uznał, ˙ze mnie to zainteresuje.
Harry pomyslał, ˙ze powtórzenie Neville’owi, co o nim mówiła pani Sprout, ´
było bardzo sprytn ˛a taktyk ˛a podniesienia go na duchu, bo Neville rzadko słyszał,
˙ze jest w czyms dobry. Tak by si˛e zachował profesor Lupin. ´
Harry i Ron zabrali swoje egzemplarze Demaskowania przyszłosci ´ i zeszli
z powrotem do pokoju wspólnego, gdzie usiadłszy przy wolnym stoliku, zabrali
si˛e za demaskowanie swojej przyszłosci w nadchodz ˛acym miesi ˛acu. Godzin˛e pó´z- ´
niej niewiele si˛e posun˛eli naprzód, choc blat zawalony był kawałkami pergaminu ´
z kolumnami liczb i symbolami, a Harry był tak otumaniony, jakby jego mózg
wypełnił si˛e wonnymi oparami z kominka pani Trelawney.
— Nie mam zielonego poj˛ecia, co to wszystko oznacza — rzekł, patrz ˛ac na
długie kolumny obliczen.´
— Wiesz co? — powiedział Ron, którego włosy sterczały we wszystkie strony,
bo przez cały czas w rozpaczy wichrzył je sobie palcami. — Chyba trzeba wrócic´
do starych, wypróbowanych metod przepowiadania przyszłosci. ´
— Co. . . zmysli ´ c?´
— No jasne — odpowiedział Ron, zgarniaj ˛ac stosy notatek ze stołu i zanurzaj
˛ac pióro w kałamarzu.
— W nast˛epny poniedziałek — mówił, pisz ˛ac — prawdopodobnie nabawi˛e
si˛e kaszlu, na co wskazuje niesprzyjaj ˛aca koniunkcja Marsa i Jowisza. — Zerkn ˛ał
na Harry’ego. — Przecie˙z j ˛a znasz. . . trzeba tylko powypisywac mnóstwo złych ´
przepowiedni, a ona to kupi.
— Słusznie — zgodził si˛e Harry, zbieraj ˛ac wyniki swojej dotychczasowej pracy
i wrzucaj ˛ac je ponad głowami grupy rozgadanych pierwszoroczniaków do kominka.
— Dobra. . . w poniedziałek b˛edzie mi groziło. . . ee. . . poparzenie.
— Oczywiscie — powiedział ponuro Ron — bo w poniedziałek znowu zoba- ´
czymy skl ˛atki. No dobra, we wtorek. . .
144
— Utracisz cos cennego — wtr ˛acił Harry, który przegl ˛adał ´ Demaskowanie
przyszłosci ´ w poszukiwaniu pomysłów.
— Dobre — ucieszył si˛e Ron, notuj ˛ac to. — Z powodu. . . ee. . . Merkurego.
A mo˙ze tobie zada cios w plecy ktos, kogo uwa˙załe ´ s za przyjaciela? ´
— Ekstra. . . — Harry szybko to zapisał. — Poniewa˙z. . . tak, Wenus jest
w dwunastym polu.
— A w srod˛e przegram w jakiej ´ s bójce. ´
— No nie, własnie zamierzałem uczestniczy ´ c w bójce! No dobra, to ja prze- ´
gram zakład.
— Tak, bo zało˙zysz si˛e, ˙ze wygram. . .
Przez nast˛epn ˛a godzin˛e wypisywali kolejne, coraz tragiczniejsze przepowiednie,
podczas gdy pokój wspólny powoli pustoszał, bo Gryfoni rozchodzili si˛e do
sypialni. Pojawił si˛e Krzywołap, który wskoczył na puste krzesło i wpatrywał
si˛e zagadkowo w Harry’ego — zupełnie tak, jak przygl ˛adałaby im si˛e Hermiona,
gdyby wiedziała, w jaki sposób odrabiaj ˛a zadanie domowe.
Rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po prawie pustym pokoju i staraj ˛ac si˛e wymysli ´ c jakie ´ s no- ´
we nieszcz˛escie, Harry zobaczył Freda i George’a, siedz ˛acych rami˛e w rami˛e. ´
Skrobali cos zawzi˛ecie na kawałku pergaminu. Było to niezwykłe zjawisko, bo ´
zwykle widywało si˛e ich w wirze jakichs wydarze ´ n, w których byli hała ´ sliwym ´
osrodkiem powszechnej uwagi. Kiedy tak siedzieli cicho w k ˛acie, pisz ˛ac co ´ s na ´
kawałku pergaminu, otaczała ich atmosfera jakiejs tajemnicy albo spisku, i Harry ´
przypomniał sobie, ˙ze ju˙z raz widział ich w takiej sytuacji. Tak, to było w Norze.
Wtedy podejrzewał, ˙ze wypisuj ˛a now ˛a list˛e Magicznych Dowcipów Weasleyów,
ale teraz na to nie wygl ˛adało, bo nie towarzyszył im Lee Jordan, z którym zwykle
robili takie rzeczy. A mo˙ze obmyslaj ˛a, jak dosta ´ c si˛e na list˛e kandydatów do ´
Turnieju Trójmagicznego?
W pewnej chwili George potrz ˛asn ˛ał głow ˛a, skreslił co ´ s i powiedział bardzo ´
cicho (choc nie do ´ s´c cicho, by jego słowa nie dobiegły do Harry’ego przez prawie ´
pusty pokój):
— Nie. . . to wygl ˛ada, jakbysmy go oskar˙zali. Musimy by ´ c ostro˙zni. . . ´
George podniósł głow˛e i spotkał wzrok Harry’ego. Harry wyszczerzył do niego
z˛eby i szybko wrócił do swoich przepowiedni — nie chciał, by George pomyslał,
˙ze ich podsłuchuje. Wkrótce bli´zniacy zwin˛eli swój pergamin, powiedzieli ´
im dobranoc i poszli na gór˛e do sypialni.
Min˛eło z dziesi˛ec minut, kiedy dziura pod portretem otworzyła si˛e i wyla- ´
zła z niej Hermiona, nios ˛ac plik pergaminów i jakies pudło, którego zawarto ´ s´c´
dziwnie grzechotała. Krzywołap wygi ˛ał grzbiet w łuk, przeci ˛agn ˛ał si˛e i zacz ˛ał
mruczec.´
— Czes´c — powiedziała. — Sko ´ nczyłam! ´
— Ja te˙z! — oznajmił triumfalnie Ron, odrzucaj ˛ac pióro.
145
Hermiona usiadła, zło˙zyła pergaminy i pudło na pustym krzesle, po czym ´
przysun˛eła do siebie przepowiednie Rona.
— Czeka ci˛e dos´c ci˛e˙zki miesi ˛ac, co? — powiedziała ironicznym tonem. ´
Krzywołap wskoczył jej na kolana.
— Tak, ale przynajmniej zostałem ostrze˙zony — odpowiedział Ron, ziewaj ˛ac.
— B˛edziesz si˛e topił dwukrotnie? — zdziwiła si˛e Hermiona.
— Och. . . tak? — Ron zajrzał do swoich przepowiedni. — To chyba zamieni˛e
jedno topienie si˛e na stratowanie przez rozszalałego hipogryfa.
— Nie s ˛adzisz, ˙ze ka˙zdy od razu si˛e połapie, ˙ze to wszystko wymysliłe ´ s?´
— Jak smiesz! — zawołał Ron z udawan ˛a zło ´ sci ˛a. — Harowali ´ smy nad tym ´
jak domowe skrzaty!
Hermiona uniosła brwi.
— To tylko takie powiedzenie — dodał szybko Ron.
Harry odło˙zył pióro, wypisawszy ostatni ˛a przepowiedni˛e: smier ´ c przez odci˛e- ´
cie głowy.
— Co jest w tym pudle? — zapytał.
— A niby dlaczego ci˛e to interesuje? — odpowiedziała Hermiona, obdarzaj ˛ac
Rona niezbyt przyjemnym spojrzeniem.
Zdj˛eła pokrywk˛e, pokazuj ˛ac im zawartos´c pudła. Wewn ˛atrz było z pi˛e ´ cdziesi ˛at ´
ró˙znokolorowych odznak; na wszystkich były te same litery: WESZ.
— Wesz? — zdziwił si˛e Harry, bior ˛ac jedn ˛a plakietk˛e i przygl ˛adaj ˛ac si˛e jej. —
Kto ma byc t ˛a wsz ˛a? ´
— Nie wesz — odpowiedziała niecierpliwie Hermiona. — Stowarzyszenie
W – E – S – Z. Stowarzyszenie Walki o Emancypacj˛e Skrzatów Zniewolonych.
— Pierwszy raz słysz˛e — powiedział Ron.
— Nic w tym dziwnego. Własnie je zało˙zyłam. ´
— Ty? — zdziwił si˛e lekko Ron. — A ilu ju˙z masz członków?
— No. . . jesli wy si˛e zapiszecie. . . to mamy ju˙z trzech. ´
— I myslisz, ˙ze b˛edziemy chodzi ´ c po szkole z odznakami, na których jest ´
napisane „wesz”?
— W-E-S-Z! — zaperzyła si˛e Hermiona. — Najpierw myslałam o akcji „Ju˙z ´
Dos´c Odra˙zaj ˛acego Wykorzystywania Naszych Małych Czarodziejskich Braci — ´
Walcz o Zmian˛e Statusu Prawnego Skrzatów Domowych”, ale to si˛e nie nadawało
na nazw˛e. To b˛edzie w nagłówku naszego manifestu.
Machn˛eła przed nimi plikiem pergaminów.
— Przeprowadziłam dogł˛ebne prace badawcze w bibliotece. Zniewolenie
skrzatów domowych trwa ju˙z od wieków. A˙z trudno uwierzyc, ˙ze do tej pory ´
nikt si˛e temu nie sprzeciwił.
— Hermiono. . . nastaw dobrze uszy — powiedział głosno Ron. — One. To. ´
Lubi ˛a. One LUBI ˛A byc zniewolone! ´
146
— A oto nasze cele krótkofalowe — powiedziała Hermiona jeszcze głosniej, ´
ignoruj ˛ac wypowied´z Rona. — Musimy przede wszystkim zapewnic skrzatom ´
domowym godziwe wynagrodzenie i warunki pracy. Natomiast cele długofalowe
to zniesienie zakazu u˙zywania ró˙zd˙zek przez skrzaty i próba wprowadzenia przynajmniej
jednego skrzata do Urz˛edu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Nie
maj ˛a ˙zadnego rzecznika swoich interesów. To oburzaj ˛ace!
— A w jaki sposób to wszystko osi ˛agniemy? — zapytał Harry.
— Zaczniemy od rekrutacji członków — odpowiedziała z entuzjazmem Hermiona.
— Pomyslałam sobie, ˙ze wystarcz ˛a dwa sykle wpisowego. . . za odzna- ´
k˛e. . . co nam pokryje koszty kampanii informacyjnej. Ron, ty jestes skarbni- ´
kiem. . . na górze mam dla ciebie puszk˛e. . . a ty, Harry, jestes sekretarzem, wi˛ec ´
powinienes ju˙z teraz notowa ´ c wszystko to, co mówi˛e. No wiesz, protokół z nasze- ´
go pierwszego posiedzenia.
Zapadło milczenie. Hermiona patrzyła na nich, cała rozpromieniona i dumna,
a Harry siedział, rozdarty mi˛edzy złosci ˛a na Hermion˛e a rozbawieniem na widok ´
miny Rona. Milczenie przerwał nie Ron, który wygl ˛adał, jakby na jakis czas onie- ´
miał i ogłuchł, ale ciche stukanie w okno. Harry spojrzał w nie poprzez zupełnie
ju˙z pusty pokój i ujrzał siedz ˛ac ˛a na parapecie sow˛e snie˙zn ˛a, o ´ swietlon ˛a blaskiem ´
ksi˛e˙zyca.
— Hedwiga! — krzykn ˛ał, zrywaj ˛ac si˛e z krzesła i biegn ˛ac ku oknu.
Otworzył okno, a Hedwiga wleciała do pokoju, okr ˛a˙zyła go i wyl ˛adowała na
horoskopie Harry’ego.
— Najwy˙zszy czas! — zawołał Harry, wracaj ˛ac szybko do stolika.
— Ma list! — krzykn ˛ał podekscytowany Ron, wskazuj ˛ac na wyswiechtany ´
kawałek pergaminu, przywi ˛azany do nó˙zki sowy.
Harry niecierpliwie odwi ˛azał list i usiadł, by go przeczytac, a Hedwiga sfru- ´
n˛eła na jego kolano, pohukuj ˛ac cicho.
— I co pisze? — wy dyszała Hermiona.
List był bardzo krótki i wygl ˛adał, jakby go napisano w pospiechu. Harry od- ´
czytał go na głos:
Harry —
natychmiast lec˛e na północ. Wiadomos´c o twojej bli´znie jest ostatni ˛a z całej ´
serii dziwnych pogłosek, które tu do mnie dotarły. Jesli rozboli ci˛e znowu, id´z ´
prosto do Dumbledore’a — mówi ˛a, ˙ze sci ˛agn ˛ał z emerytury Szalonookiego, a to ´
oznacza, ˙ze trafnie odczytuje ró˙zne znaki, cho´c poza nim nikt nie zwraca na nie
uwagi.
Wkrótce nawi ˛a˙z˛e z tob ˛a kontakt. Pozdrowienia dla Rona i Hermiony. Miej oczy
szeroko otwarte, Harry.
Syriusz
147
Harry spojrzał na Rona i Hermion˛e, którzy wpatrywali si˛e w niego z napi˛eciem.
— Leci na północ? — wyszeptała Hermiona. — Wraca?
— Dumbledore trafnie odczytuje znaki? — powtórzył Ron, wyra´znie zaniepokojony.
— Harry. . . co robisz?
Bo Harry uderzył si˛e pi˛esci ˛a w czoło, zrzucaj ˛ac Hedwig˛e z kolan. ´
— Nie powinienem mu o tym pisac! — zawołał. ´
— O czym ty mówisz? — zapytał zaskoczony Ron.
— To go skłoniło do powrotu! — powiedział Harry, teraz wal ˛ac pi˛esci ˛a w sto- ´
lik. Hedwiga wyl ˛adowała na oparciu krzesła Rona, pohukuj ˛ac z oburzeniem. —
Wraca, bo mysli, ˙ze jestem w niebezpiecze ´ nstwie! A przecie˙z nic mi nie jest! I nie ´
mam nic dla ciebie — warkn ˛ał do Hedwigi, która kłapała dziobem z wyra´zn ˛a nadziej
˛a. — Jesli jeste ´ s głodna, musisz odwiedzi ´ c sowiarni˛e. ´
Hedwiga spojrzała na niego z gł˛ebokim wyrzutem i wyleciała przez otwarte
okno, trzepn ˛awszy go w głow˛e rozło˙zonym skrzydłem.
— Harry. . . — zacz˛eła Hermiona uspokajaj ˛acym tonem.
— Id˛e do łó˙zka — oswiadczył krótko Harry. — Zobaczymy si˛e jutro rano. ´
W dormitorium przebrał si˛e w pi˙zam˛e i wlazł do łó˙zka, ale nie czuł si˛e wcale
spi ˛acy. ´
Jesli Syriusz wróci i zostanie schwytany, b˛edzie to jego, Harry’ego, wina. Po ´
co od razu złapał za pióro i napisał do niego? Kilka sekund bólu i ju˙z musiał si˛e
komus poskar˙zy ´ c. . . jakby nie miał do ´ s´c rozs ˛adku, by zatrzyma ´ c to dla siebie. . . ´
Chwil˛e pó´zniej usłyszał, jak Ron wchodzi do dormitorium, ale si˛e do niego nie
odezwał. Przez długi czas le˙zał, wpatrzony w ciemny baldachim nad swoim łó˙zkiem.
W dormitorium było zupełnie cicho. Gdyby go nie pochłaniały rozmyslania, ´
na pewno zdałby sobie spraw˛e z tego, ˙ze skoro nie słychac zwykłego chrapania ´
Neville’a, to nie on jeden jeszcze nie spi.
piątek, 6 stycznia 2017
Rozdział trzynasty - Szalonooki Moody
Rano burza ucichła, choc sklepienie Wielkiej Sali wci ˛a˙z było ponure: ci˛e˙zkie, ´
ołowiane chmury kł˛ebiły si˛e nad głowami Harry’ego, Rona i Hermiony, gdy przy
sniadaniu zapoznawali si˛e ze swoimi planami zaj˛e ´ c. Kilka krzeseł dalej Fred, Geo- ´
rge i Lee Jordan dyskutowali o doskonałych metodach postarzenia si˛e i zdobycia
prawa do udziału w Turnieju Trójmagicznym.
— Dzisiaj nie jest tak ´zle. . . całe przedpołudnie na dworze — powiedział Ron,
przesuwaj ˛ac palcem po kolumnie zaj˛ec poniedziałkowych. — Zielarstwo z Pucho- ´
nami i opieka nad magicznymi stworzeniami. . . a niech to. . . znowu ze Slizgona- ´
mi. . .
— Dwie godziny wró˙zbiarstwa po południu — j˛ekn ˛ał Harry.
Wró˙zbiarstwa nie lubił najbardziej, zaraz po eliksirach. Profesor Trelawney
wci ˛a˙z przepowiadała mu smier ´ c, co bardzo go denerwowało. ´
— A nie mo˙zesz po prostu z tego zrezygnowac, tak jak ja? — zapytała ˙zywo ´
Hermiona, smaruj ˛ac tost masłem. — Mógłbys wzi ˛a ´ c sobie co ´ s rozs ˛adniejszego, ´
na przykład numerologi˛e.
— Widz˛e, ˙ze znowu jesz — powiedział Ron, obserwuj ˛ac, jak Hermiona nakłada
grub ˛a warstw˛e d˙zemu na posmarowany masłem tost.
— Uznałam, ˙ze s ˛a lepsze sposoby zaj˛ecia stanowiska w sprawie równouprawnienia
domowych skrzatów — odpowiedziała wyniosle Hermiona. ´
— Jasne. . . no i chyba zgłodniałas — mrukn ˛ał Ron, szczerz ˛ac z˛eby. ´
Nagle w górze zaszumiało i ze sto sów wleciało przez otwarte okna, roznosz
˛ac porann ˛a poczt˛e. Harry podniósł głow˛e, ale wsród szarobr ˛azowej masy nie ´
dostrzegł białej plamy. Sowy kr ˛a˙zyły nad stołami, wyszukuj ˛ac adresatów listów
i paczek. Wielka br ˛azowa sowa nadleciała nad Neville’a i upusciła mu na podołek ´
paczk˛e — najwidoczniej jak zwykle zapomniał czegos zabra ´ c z domu. W drugim ´
koncu sali na ramieniu Dracona Malfoya wyl ˛adowała jego sowa jarz˛ebata, przy- ´
nosz ˛ac mu, jak zwykle, paczk˛e słodyczy i ciastek z domu. Harry poczuł w ˙zoł ˛adku
mdl ˛ace ssanie zawodu, ale starał si˛e je zignorowac i zabrał si˛e do swojej owsianki. ´
A mo˙ze Hedwidze cos si˛e stało i Syriusz w ogóle nie dostał jego listu? ´
Nie mógł si˛e op˛edzic od tych ponurych my ´ sli nawet wówczas, kiedy ju˙z szli ´
rozmokł ˛a scie˙zk ˛a mi˛edzy grz ˛adkami warzyw, zmierzaj ˛ac do cieplarni. Dopiero ´
127
tam przestał mysle ´ c o Hedwidze i Syriuszu, bo pani Sprout pokazała im najbrzyd- ´
sze rosliny, jakie kiedykolwiek widział. Prawd˛e mówi ˛ac, nie bardzo przypominały ´
rosliny, ju˙z bardziej wielkie czarne ´ slimaki wyła˙z ˛ace pionowo z ziemi. Ka˙zda wiła ´
si˛e lekko i pokryta była du˙zymi, błyszcz ˛acymi b ˛ablami pełnymi ˙zółtawego płynu.
— To czyrakobulwy — oznajmiła im dziarskim tonem pani Sprout. — Trzeba
je wyciskac. B˛edziecie zbiera ´ c rop˛e. . . ´
— Co?! — zapytał Seamus Finnigan, wzdrygaj ˛ac si˛e lekko.
— Rop˛e, Finnigan, rop˛e — powiedziała pani Sprout. — Jest bardzo cenna,
wi˛ec musicie to robic bardzo ostro˙znie. B˛edziecie j ˛a zbiera ´ c do tych butelek. Za- ´
łó˙zcie r˛ekawice ze smoczej skóry, bo nierozcienczona ropa czyrakobulwy mo˙ze ´
byc niebezpieczna dla waszych delikatnych r ˛aczek. ´
Wyciskanie czyrakobulw było czynnosci ˛a do ´ s´c obrzydliw ˛a, ale odczuwali ´
przy tym dziwn ˛a satysfakcj˛e. Kiedy si˛e nacisn˛eło taki b ˛abel, p˛ekał i wytryska-
ła z niego ˙zółtozielona ciecz mocno pachn ˛aca naft ˛a. Zbierali j ˛a do wskazanych
przez pani ˛a Sprout butelek i pod koniec lekcji mieli ju˙z par˛e litrów.
— Pani Pomfrey si˛e ucieszy — powiedziała pani Sprout, korkuj ˛ac ostatni ˛a
butelk˛e. — Ropa czyrakobulwy to wspaniały srodek na najbardziej uporczywe ´
postacie tr ˛adziku. Powinna powstrzymac uczniów od uciekania si˛e do ró˙znych ´
desperackich sposobów pozbycia si˛e pryszczy.
— Jak ta biedna Eloise Migden — odezwała si˛e cicho Puchonka Hanna Abbott.
— Próbowała zakl˛ec.´
— Głupia dziewczyna — powiedziała pani Sprout, kr˛ec ˛ac głow ˛a. — No, ale
pani Pomfrey w koncu przyprawiła jej nos z powrotem. ´
Poprzez mokre błonia napłyn ˛ał ku nim z zamku gł˛eboki d´zwi˛ek dzwonu sygnalizuj
˛acego koniec lekcji. Klasa podzieliła si˛e: Puchoni wspi˛eli si˛e po kamiennych
stopniach, id ˛ac na transmutacj˛e, a Gryfoni ruszyli w przeciwnym kierunku,
schodz ˛ac po łagodnym, trawiastym zboczu ku drewnianej chatce Hagrida, stoj ˛acej
na skraju Zakazanego Lasu.
Hagrid czekał na nich przed chatk ˛a, trzymaj ˛ac za obro˙z˛e swojego brytana Kła.
U jego stóp le˙zało kilkanascie otwartych drewnianych klatek, a Kieł skomlał i wy- ´
rywał si˛e, najwyra´zniej pragn ˛ac zapoznac si˛e bli˙zej z ich zawarto ´ sci ˛a. Kiedy po- ´
deszli, usłyszeli jakis dziwny grzechot, przerywany cichymi eksplozjami. ´
— Dobry, dobry! — powitał ich Hagrid, usmiechaj ˛ac si˛e szeroko do Har- ´
ry’ego, Rona i Hermiony. — Lepij poczekajmy na Slizgonów, tego by nie od- ´
˙załowali. . . Skl ˛atki tylnowybuchowe!
— Ze co? — zapytał Ron. Hagrid wskazał na skrzynki. ˙
— Ojej! — wrzasn˛eła Lavender Brown, odskakuj ˛ac do tyłu.
„Ojej!” było, według Harry’ego, zupełnie niezłym podsumowaniem skl ˛atek
tylno wybuchowych. Wygl ˛adały jak zdeformowane, pozbawione skorup homary,
okropnie blade i oslizgłe, z mnóstwem nó˙zek stercz ˛acych w dziwnych miejscach. ´
Głowy trudno było zlokalizowac. Miały około sze ´ sciu cali długo ´ sci, a w ka˙zdej ´
128
skrzynce było ich blisko setki. Łaziły po sobie i tłukły si˛e na oslep o ´ scianki ´
skrzynek, z których buchał zapach zgniłych ryb. Co jakis czas z jednego ko ´ nca ´
skl ˛atki strzelały iskry, rozlegało si˛e głosne pykni˛ecie, a stworzonko przelatywało ´
do przodu o kilkanascie cali. ´
— Dopiro co si˛e wyl˛egły — oznajmił z dum ˛a Hagrid — wi˛ec b˛edziecie mogli
je sami hodowac! Mo˙zemy z tego zrobi ´ c taki mały projekcik! ´
— A niby po co mielibysmy je hodowa ´ c? — zapytał zimny głos. ´
Przybyli Slizgoni. Głos nale˙zał do Dracona Malfoya. Crabbe i Goyle zarecho- ´
tali kpi ˛aco.
Hagrid zdawał si˛e mocno zaskoczony tym pytaniem.
— No, co one robi ˛a? — zapytał Malfoy. — Jaki jest z nich po˙zytek?
Hagrid otworzył usta, najwyra´zniej zastanawiaj ˛ac si˛e nad odpowiedzi ˛a. Trwa-
ło to kilka sekund, po czym oswiadczył szorstko: ´
— To b˛edzie na nast˛epnej lekcji, Malfoy. Dzisiaj b˛edziemy je tylko skarmiac.´
Popróbujecie podawac im ró˙zne rzeczy. . . bo, cholibka, ja ich jeszcze nigdy nie ´
hodowałem, wi˛ec nie wim, co one ˙zr ˛a. . . mam tu troch˛e mrówczych jajek. . . i ˙zabich
w ˛atróbek. . . i troch˛e zdechłych zaskronców. . . no wi˛ec popróbujecie, co im ´
b˛edzie pasowac.´
— Najpierw ropa, teraz to swi ´ nstwo — mrukn ˛ał Seamus. ´
Tylko wielka sympatia do Hagrida skłoniła Harry’ego, Rona i Hermion˛e do
wzi˛ecia garsci o ´ slizgłych ˙zabich w ˛atróbek i wrzucenia ich do skrzynki z tylno- ´
wybuchowymi skl ˛atkami. Harry’ego dr˛eczyło podejrzenie, ˙ze jest to całkowicie
bezsensowne, bo przecie˙z skl ˛atki nie miały otworów g˛ebowych.
— Auu! — wrzasn ˛ał Dean Thomas po dziesi˛eciu minutach. — Trafiło mnie!
Hagrid podskoczył ku niemu z przestraszon ˛a min ˛a.
— Strzeliła we mnie! — powiedział ze złosci ˛a Dean, pokazuj ˛ac Hagridowi ´
oparzenie na dłoni.
— A. . . no tak, to si˛e zdarza, kiedy si˛e odrzucaj ˛a — powiedział Hagrid, kiwaj
˛ac głow ˛a.
— Ojejku! — krzykn˛eła znowu Lavender Brown. — Ojejku, Hagridzie, jednej
cos takiego wystaje! ´
— Ach tak, niektórym wyrastaj ˛a ˙z ˛adła! — Hagrid był tym wyra´znie zachwycony,
natomiast Lavender szybko wyci ˛agn˛eła r˛ek˛e ze skrzynki. — Tak mi si˛e widzi,
˙ze te z ˙z ˛adłami to samce. . . samiczki maj ˛a takie ssawki na brzuszkach. . .
chyba do wysysania krwi.
— Teraz ju˙z rozumiem, dlaczego próbujemy je utrzymac przy ˙zyciu — powie- ´
dział ironicznie Malfoy. — Kto by nie chciał miec zwierz ˛atek, które parz ˛a, ˙z ˛adl ˛a ´
i gryz ˛a?
— Mo˙ze i nie s ˛a sliczne, ale to nie znaczy, ˙ze s ˛a bezu˙zyteczne — warkn˛eła ´
Hermiona. — Smocza krew ma niezwykł ˛a magiczn ˛a moc, ale chyba nie chciałbys´
trzymac w domu smoka, prawda? ´
129
Harry i Ron wyszczerzyli z˛eby do Hagrida, który usmiechn ˛ał si˛e do nich ´
ukradkiem spoza krzaczastej brody. Dobrze wiedzieli, ˙ze trzymanie w domu smoka
było marzeniem Hagrida — przed trzema laty nawet jednego miał, choc do ´ s´c´
krótko, a był to norweski smok kolczasty, którego nazwał Norbertem. Hagrid po
prostu kochał potworne stworzenia — im potworniejsze, tym bardziej.
— Te skl ˛atki przynajmniej s ˛a małe — rzekł Ron, kiedy godzin˛e pó´zniej wracali
do zamku na obiad.
— Teraz s ˛a małe — powiedziała Hermiona rozdra˙znionym tonem — ale jak
Hagrid odkryje, czym si˛e ˙zywi ˛a, to podejrzewam, ˙ze urosn ˛a na szes´c stóp. ´
— No tak, ale co to b˛edzie miało za znaczenie, skoro si˛e oka˙ze, ˙ze lecz ˛a z morskiej
choroby albo z jakiegos innego ´ swi ´ nstwa, prawda? — zakpił Ron. ´
— Dobrze wiesz, ˙ze powiedziałam to tylko po to, ˙zeby Malfoy si˛e przymkn ˛ał.
A prawd˛e mówi ˛ac, uwa˙zam, ˙ze miał racj˛e. Najlepiej by było zrobic z nich miazg˛e, ´
zanim zaczn ˛a nas wszystkich atakowac.´
Usiedli przy stole Gryffindoru i nało˙zyli sobie ziemniaków z jagni˛ecin ˛a. Hermiona
zacz˛eła jes´c tak szybko, ˙ze Harry i Ron wytrzeszczyli na ni ˛a oczy. ´
— Ee. . . czy to jakies nowe stanowisko w sprawie praw domowych skrza- ´
tów? — zapytał Ron. — Zamierzasz zwymiotowac?´
— Nie — odparła Hermiona z tak ˛a godnosci ˛a, na jak ˛a jej pozwalały pełne ´
usta. — Zamierzam po prostu is´c do biblioteki. ´
— Co? — zdumiał si˛e Ron. — Hermiono. . . przecie˙z to pierwszy dzien szko- ´
ły! Jeszcze nic nam nie zadali!
Hermiona wzruszyła ramionami i rzuciła si˛e z powrotem na ziemniaki z mi˛esem
i jarzyny, jakby nie jadła od paru dni. Potem zerwała si˛e na nogi i powiedziała:
— No to zobaczymy si˛e na kolacji!
I wybiegła z sali.
Kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiaj ˛acy pocz ˛atek lekcji popołudniowych, Harry
i Ron wspi˛eli si˛e na Wie˙z˛e Północn ˛a, gdzie u szczytu spiralnych schodków
srebrna drabina wiodła do okr ˛agłej klapy w suficie — wejscia do pokoju profesor ´
Trelawney.
Gdy tylko wyłonili si˛e z otworu w podłodze, uderzył ich w nozdrza znajomy,
słodki zapach perfum. Okna, jak zwykle, były zasłoni˛ete, a okr ˛agły pokój sk ˛apany
w czerwonawym swietle wielu lampek, okrytych szalami i chustami. Harry i Ron ´
przeszli mi˛edzy mnóstwem obitych perkalem fotelików i pufów i usiedli przy
jednym z okr ˛agłych stolików.
— Dzien dobry — Harry a˙z podskoczył na d´zwi˛ek tajemniczego głosu profe- ´
sor Trelawney, który rozległ si˛e tu˙z za jego plecami.
Profesor Trelawney, wyj ˛atkowo chuda i wiotka kobieta w olbrzymich okularach,
które niesamowicie powi˛ekszały jej oczy, spogl ˛adała na Harry’ego z bezbrze˙znym
smutkiem — jak zawsze, kiedy na niego patrzyła. I jak zawsze ob-
130
wieszona była mnóstwem paciorków, łancuszków i bransoletek, które migotały ´
w blasku ognia na kominku.
— Czyms si˛e troskasz, mój drogi chłopcze — zaj˛eczała do Harry’ego. — ´
Moje wewn˛etrzne oko zagl ˛ada poprzez tw ˛a dzieln ˛a twarz do udr˛eczonej duszy.
I, niestety, musz˛e przyznac, ˙ze masz si˛e czym niepokoi ´ c. Widz˛e przed tob ˛a same ´
trudnosci. . . same przeszkody, i to niemałe. . . obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e ´
boisz, naprawd˛e si˛e stanie. . . i byc mo˙ze szybciej, ni˙z my ´ slisz. . . ´
Zni˙zyła głos prawie do szeptu. Ron spojrzał na Harry’ego, wznosz ˛ac oczy ku
sufitowi, ale Harry zachował zimn ˛a krew. Profesor Trelawney przesun˛eła si˛e obok
nich jak zjawa i usiadła przed kominkiem, w du˙zym fotelu z wysokim oparciem,
twarz ˛a do klasy. Lavender Brown i Parvati Patii, które uwielbiały profesor Trelawney,
siedziały na pufach tu˙z przed ni ˛a.
— Moi drodzy, nadszedł czas, by zaj ˛ac si˛e gwiazdami — powiedziała. — ´
Ruchem planet i ujawnianymi przez nie tajemniczymi znakami, które staj ˛a si˛e
czytelne tylko dla tych, którzy poznali kroki i figury owego niebianskiego ta ´ nca. ´
Losy ludzi mo˙zna przewidziec, znaj ˛ac promieniowanie planet, które splata si˛e z. . . ´
Mysli Harry’ego pow˛edrowały ju˙z gdzie indziej. Wonne zapachy wypływa- ´
j ˛ace z kominka zawsze go usypiały i oszałamiały, a zawiłe i pełne dziwacznych
ozdobników opowiesci pani Trelawney o przepowiadaniu przyszło ´ sci nigdy go ´
jakos nie fascynowały, cho ´ c tym razem nie mógł przesta ´ c my ´ sle ´ c o tym, co mu ´
przed chwil ˛a powiedziała. Obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e boisz, naprawd˛e si˛e
stanie. . .
No nie, Hermiona ma racj˛e, pomyslał ze zło ´ sci ˛a, ta Trelawney jest po prostu ´
star ˛a oszustk ˛a. Przecie˙z nie boi si˛e niczego konkretnego. . . no, chyba tylko tego,
˙ze mogli złapac Syriusza. . . ale sk ˛ad profesor Trelawney mogła o tym wiedzie ´ c?´
Ju˙z dawno doszedł do wniosku, ˙ze to jej całe przepowiadanie przyszłosci polegało ´
na zwykłym zgadywaniu i dziwacznym sposobie bycia.
Z jednym wyj ˛atkiem, rzecz jasna. . . Kiedy przy koncu ubiegłego semestru ´
przepowiedziała mu, ˙ze Voldemort odzyska sw ˛a moc. . . a kiedy Harry opisał
Dumbledore’owi trans, w który wówczas wpadła, nawet on przyznał, ˙ze mógł
byc nieudawany. . . ´
— Harry! — mrukn ˛ał Ron.
— Co?
Harry rozejrzał si˛e: wszystkie oczy zwrócone były na niego. Usiadł prosto, bo
teraz zrozumiał, ˙ze prawie si˛e zdrzemn ˛ał, pogr ˛a˙zony w swoich myslach i w tym ´
okropnym gor ˛acu.
— Mówiłam własnie, mój drogi chłopcze, ˙ze najwyra´zniej jeste ´ s urodzony ´
pod zgubnym wpływem Saturna — powiedziała profesor Trelawney z ledwo dosłyszaln
˛a nut ˛a ˙zalu, wzbudzonego oczywistym faktem, ˙ze w ogóle jej nie słuchał.
— Przepraszam, urodzony. . . pod czym? — zapytał Harry.
131
— Pod Saturnem, mój drogi, pod planet ˛a, któr ˛a nazywamy Saturnem! — powiedziała
profesor Trelawney, ju˙z wyra´znie poirytowana tym, ˙ze nie przej ˛ał si˛e t ˛a
straszn ˛a wiadomosci ˛a. — Mówiłam, ˙ze w momencie twoich narodzin Saturn był ´
na pewno w pozycji góruj ˛acej. . . twoje czarne włosy. . . twoja drobna budowa. . .
tragiczna strata, której doznałes tak wcze ´ snie. . . Urodziłe ´ s si˛e w ´ srodku zimy, ´
prawda?
— Nie — odrzekł Harry. — Urodziłem si˛e w lipcu.
Ronowi udało si˛e zamaskowac wybuch ´ smiechu nagłym napadem kaszlu. ´
Pół godziny pó´zniej ka˙zdy otrzymał skomplikowany kolisty wykres, z zadaniem
wpisania w nim pozycji planet w momencie swoich narodzin. Była to ˙zmudna
praca, wymagaj ˛aca cz˛estego si˛egania do tabel poło˙zenia planet i obliczania
k ˛atów.
— Wyszły mi dwa Neptuny — powiedział po chwili Harry, marszcz ˛ac czoło
i patrz ˛ac na swój arkusz pergaminu. — To chyba niemo˙zliwe, co?
— Aaaaach. . . — odpowiedział Ron, nasladuj ˛ac tajemniczy szept profesor ´
Trelawney. — Kiedy dwa Neptuny pojawiaj ˛a si˛e na niebie, to pewny znak, ˙ze
narodził si˛e karzełek w okularach. . .
Seamus i Dean, pracuj ˛acy w pobli˙zu, zachichotali głosno, cho ´ c nie do ´ s´c gło- ´
sno, by zagłuszy ´ c podniecone piski Lavender Brown: ´
— Och, pani profesor, niech pani spojrzy! Tu mi wyszła jakas planeta bez ´
aspektów! Oooch, co to za planeta, pani profesor?
— To Uran, moja droga — powiedziała profesor Trelawney, zagl ˛adaj ˛ac do jej
horoskopu — Uran, wa˙zne ciało niebieskie.
— Czy ja te˙z mog˛e sobie obejrzec ciało Lavender? — zapytał Ron. ´
Niestety, profesor Trelawney to usłyszała i byc mo˙ze dlatego pod koniec lekcji ´
zadała im kator˙znicz ˛a prac˛e domow ˛a.
— Zrobicie szczegółow ˛a analiz˛e wpływu ruchów i poło˙zenia planet na wasze
losy w całym miesi ˛acu, oczywiscie z uwzgl˛ednieniem waszych indywidual- ´
nych horoskopów — oswiadczyła tonem bardzo odbiegaj ˛acym od swoich zwy- ´
kłych nawiedzonych wypowiedzi, a dziwnie przypominaj ˛acym reprymendy profesor
McGonagall. — Chc˛e to zobaczyc w przyszły poniedziałek i nie przyjmuj˛e ´
˙zadnych usprawiedliwien!´
— Załosna stara nietoperzyca — powiedział Ron z gorycz ˛a, kiedy wraz z in- ˙
nymi schodzili do Wielkiej Sali na kolacj˛e. — To nam zajmie cały weekend, niech
skonam. . .
— Co, ju˙z wam dowaliła prac˛e domow ˛a? — zapytała dziarskim tonem Hermiona,
doganiaj ˛ac ich. — Profesor Vector w ogóle nic nam nie zadał!
— Wielkie brawa dla profesora Vectora — mrukn ˛ał pos˛epnie Ron.
W sali wejsciowej pełno ju˙z było uczniów spiesz ˛acych na kolacj˛e. Stan˛eli na ´
koncu długiej kolejki i natychmiast usłyszeli za sob ˛a dono ´ sny głos: ´
— Weasley! Hej, Weasley!
132
Odwrócili si˛e, by zobaczyc Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a, najwyra´zniej czym ´ s´
rozradowanych.
— Co? — zapytał krótko Ron.
— Pisz ˛a o twoim tacie, Weasley! — rzekł Malfoy, wymachuj ˛ac egzemplarzem
„Proroka Codziennego”. Mówił dostatecznie głosno, by go usłyszeli wszy- ´
scy w zatłoczonej sali. — Posłuchaj!
KOLEJNE BŁ ˛EDY MINISTERSTWA MAGII
Wszystko wskazuje na to, ˙ze kłopoty Ministerstwa Magii jeszcze si˛e nie sko´nczyły,
pisze nasz specjalny korespondent, Rita Skeeter. Niedawno ministerstwo
znalazło si˛e pod ostrzałem opinii publicznej za nieudoln ˛a kontrol˛e nad tłumem
po zako´nczeniu mistrzostw swiata w quidditchu, nadal nie potrafi wyja ´ sni´c tajem- ´
niczego znikni˛ecia jednej z pracuj ˛acych w ministerstwie czarownic, a oto mamy
do czynienia z now ˛a afer ˛a, tym razem zwi ˛azan ˛a z błaze´nskimi wyczynami Arnolda
Weasleya z Urz˛edu Niewłasciwego U˙zycia Produktów Mugoli. ´
Malfoy przerwał czytanie i spojrzał na Rona.
— Widzisz, Weasley, nawet nie potrafili podac poprawnie jego imienia. . . to ´
chyba oznacza, ˙ze jest kompletnym zerem, nie?
Teraz zrobiło si˛e cicho, bo słuchała go cała sala. Malfoy strzepn ˛ał gazet˛e i czytał
dalej:
Arnold Weasley, którego dwa lata temu ukarano za posiadanie lataj ˛acego samochodu,
wdał si˛e wczoraj w bijatyk˛e z kilkoma mugolskimi stró˙zami prawa („policjantami”).
Poszło o kilka bardzo agresywnych pojemników na smieci. Wszystko ´
wskazuje na to, ˙ze pan Weasley chciał pomóc „Szalonookiemu” Moodyemu, wiekowemu
eks-aurorowi, którego ministerstwo odesłało na emerytur˛e, kiedy nie by
ju˙z wstanie odró˙zni´c zwykłego uscisku dłoni od usiłowania morderstwa. Trudno ´
si˛e dziwi´c, i˙z po przybyciu do pilnie strze˙zonego domu Moodyego pan Weasley
stwierdził, ˙ze pan Moody znowu wszcz ˛ał fałszywy alarm. Pan Weasley był zmuszony
zmodyfikowa´c pami˛e´c kilku policjantów, zanim im uciekł, ale odmówił odpowiedzi
na pytanie „Proroka Codziennego”, dlaczego wpl ˛atał ministerstwo w tak
kłopotliw ˛a sytuacj˛e.
— Jest i zdj˛ecie, Weasley! — dodał Malfoy, podnosz ˛ac wysoko gazet˛e. —
Zdj˛ecie twoich rodziców przed ich domem. . . jesli to mo˙zna nazwa ´ c domem! ´
Twoja matka mogłaby zrzucic par˛e kilo, nie uwa˙zasz? ´
Ron dygotał z wsciekło ´ sci. Wszyscy na niego patrzyli. ´
— Wypchaj si˛e, Malfoy — powiedział Harry. — Daj spokój, Ron. . .
— Ach tak, przecie˙z ty, Potter, mieszkałes u nich w lecie, prawda? — zadrwił ´
Malfoy. — To mo˙ze mi powiesz, czy jego matka naprawd˛e jest taka gruba, czy
tylko tak wyszła na tym zdj˛eciu?
133
Harry i Hermiona złapali Rona za szat˛e na plecach, ˙zeby go powstrzymac od ´
rzucenia si˛e na Malfoya.
— Znasz swoj ˛a matk˛e, Malfoy, prawda? — powiedział Harry. — Ma min˛e,
jakby jej ktos podsun ˛ał łajno pod nos. . . Czy ona zawsze ma taki wyraz twarzy, ´
czy mo˙ze tylko wtedy, kiedy ty jestes w pobli˙zu? ´
Blada twarz Malfoya lekko poró˙zowiała.
— Nie wa˙z si˛e obra˙zac mojej matki, Potter. ´
— To nie otwieraj tej swojej parszywej g˛eby — odrzekł Harry, odwracaj ˛ac
si˛e.
BANG!
Kilka osób wrzasn˛eło — Harry poczuł, ˙ze cos bardzo gor ˛acego muska jego ´
policzek — si˛egn ˛ał za pazuch˛e po ró˙zd˙zk˛e, ale zanim jej dotkn ˛ał, usłyszał drugie
BANG i ryk, który odbił si˛e echem po sali wejsciowej: ´
— O NIE! CO TO, TO NIE, CHŁOPCZE!
Harry odwrócił si˛e na pi˛ecie. Profesor Moody schodził, kustykaj ˛ac, po mar- ´
murowych schodach. Trzymał w r˛eku ró˙zd˙zk˛e, a jej koniec wycelowany był w bia-
ł ˛a fretk˛e, kul ˛ac ˛a si˛e na kamiennej posadzce dokładnie w tym miejscu, w którym
przed chwil ˛a stał Malfoy.
W sali wejsciowej zaległa cisza. Wszyscy zamarli z przera˙zenia. Moody od- ´
wrócił si˛e, by spojrzec na Harry’ego — a w ka˙zdym razie łypn ˛ał na niego swym ´
normalnym okiem, bo drugie skierowane było do wn˛etrza czaszki albo gdzies do ´
tyłu.
— Trafił ci˛e? — zagrzmiał Moody grobowy m głosem.
— Nie — odrzekł Harry. — Chybił.
— ZOSTAW TO! — krzykn ˛ał Moody.
— Co mam zostawic? — zdziwił si˛e Harry, kompletnie oszołomiony. ´
— Nie ty. . . on! — Moody wskazał kciukiem na Crabbe’a, który ju˙z si˛e pochylił,
by podnies´c fretk˛e, ale teraz zamarł w bezruchu. ´
Wygl ˛adało na to, ˙ze „szalone” oko ma magiczn ˛a moc i Moody widzi nim to,
co jest za nim.
Moody pokustykał w stron˛e Crabbe’a, Goyle’a i fretki, która zapiszczała prze- ´
ra´zliwie i rzuciła si˛e do ucieczki, zmykaj ˛ac ku wejsciu do lochów. ´
— Ani mi si˛e wa˙z! — rykn ˛ał Moody, ponownie celuj ˛ac ró˙zd˙zk ˛a we fretk˛e, któ-
ra wyleciała w powietrze na jakies dziesi˛e ´ c stóp, upadła z trzaskiem na posadzk˛e ´
i znowu podskoczyła.
— Nie lubi˛e takich, którzy atakuj ˛a, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony
plecami — warkn ˛ał Moody, podczas gdy fretka podskakiwała coraz wy˙zej i wy-
˙zej, piszcz ˛ac z bólu. — Tak robi ˛a tylko smierdz ˛ace tchórze i szumowiny. . . ´
Fretka wystrzeliła w powietrze, machaj ˛ac bezradnie łapkami.
134
— Nigdy. . . wi˛ecej. . . tego. . . nie. . . rób! — zawołał Moody, wypowiadaj ˛ac
ka˙zde słowo w momencie, gdy fretka spadała na posadzk˛e i natychmiast ulatywała
ponownie w gór˛e.
— Profesorze Moody! — rozległ si˛e przera˙zony głos.
Profesor McGonagall schodziła po marmurowych schodach, d´zwigaj ˛ac w ramionach
stos ksi ˛a˙zek.
— Witam, profesor McGonagall! — odpowiedział spokojnie Moody, wysyłaj
˛ac łasiczk˛e jeszcze wy˙zej w powietrze.
— Co pan wyprawia! — krzykn˛eła profesor McGonagall, sledz ˛ac wzrokiem ´
lot fretki.
— Ucz˛e — odrzekł Moody.
— Moody, czy to jest ucze´n?! — wrzasn˛eła profesor McGonagall, a ksi ˛a˙zki
wysypały si˛e jej z r ˛ak.
— Zgadza si˛e — rzekł Moody.
— Nie! — krzykn˛eła profesor McGonagall, zbiegaj ˛ac po schodach i wyci ˛agaj
˛ac swoj ˛a ró˙zd˙zk˛e.
W chwil˛e pó´zniej trzasn˛eło i pojawił si˛e ponownie Draco Malfoy, rozci ˛agni˛ety
jak długi na podłodze. Jego lsni ˛ace, prawie białe włosy rozsypały si˛e wokół ´
mocno ju˙z zaró˙zowionej twarzy. Wstał, mrugaj ˛ac i przecieraj ˛ac oczy.
— Moody, my tutaj nigdy nie u˙zywamy transmutacji jako kary! — powiedziała
profesor McGonagall słabym głosem. — Profesor Dumbledore panu nie
mówił?
— Mo˙ze i o tym wspomniał — rzekł Moody, drapi ˛ac si˛e po brodzie — ale
pomyslałem sobie, ˙ze taki mocny wstrz ˛as. . . ´
— My tu dajemy szlaban! Albo rozmawiamy z opiekunem domu!
— A wi˛ec zrobi˛e to — powiedział Moody, wpatruj ˛ac si˛e w Malfoya z odraz ˛a.
Malfoy, w którego bladych oczach wci ˛a˙z szkliły si˛e łzy bólu i poni˙zenia, łypał
na Moody’ego spode łba i zamruczał cos pod nosem; dało si˛e z tego zrozumie ´ c´
tylko powtarzane kilka razy słowo „ojciec”.
— Tak? — powiedział cicho Moody, robi ˛ac kilka kroków do przodu, a głuchy
stukot jego drewnianej nogi odbił si˛e echem po sali. — Có˙z, chłopcze, od dawna
znam twego ojca. . . Mo˙zesz mu powiedziec, ˙ze Moody ma oko na jego syna. . . ´
Tak, powiedz mu to ode mnie. . . A opiekunem twojego domu jest Snape, prawda?
— Tak — odpowiedział Malfoy obra˙zonym tonem.
— Jeszcze jeden stary znajomy. . . Od dawna chciałem sobie uci ˛ac pogaw˛edk˛e ´
ze starym Snape’em. . . No, idziemy, chłopcze. . .
Złapał Malfoya za rami˛e i poprowadził w kierunku lochów.
Profesor McGonagall popatrzyła za nimi z wyra´znym niepokojem, a potem
machn˛eła ró˙zd˙zk ˛a na rozsypane ksi ˛a˙zki, które natychmiast wzbiły si˛e w powietrze
i wyl ˛adowały grzecznie w jej ramionach.
135
— Nie odzywajcie si˛e do mnie — powiedział cicho Ron do Harry’ego i Hermiony,
kiedy kilka minut pó´zniej usiedli przy stole Gryffindoru. Wokoło a˙z szumiało
od podnieconych rozmów na temat tego, co si˛e wydarzyło.
— Dlaczego? — zapytała zaskoczona Hermiona.
— Bo chc˛e utrwalic to sobie w pami˛eci na zawsze — odpowiedział Ron. Oczy ´
miał zamkni˛ete, a na twarzy wyraz uniesienia. — Draco Malfoy, zdumiewaj ˛aco
skoczna tchórzofretka. . .
Harry i Hermiona parskn˛eli smiechem, a Hermiona si˛egn˛eła po zapiekank˛e ´
z wołowiny, by rozdzielic j ˛a na trzy talerze. ´
— Mógł mu jednak zrobic krzywd˛e — powiedziała. — Naprawd˛e, dobrze, ˙ze ´
profesor McGonagall to przerwała. . .
— Hermiono! — powiedział z wyrzutem Ron, otwieraj ˛ac szeroko oczy. —
Psujesz najwspanialsz ˛a chwil˛e w moim ˙zyciu!
Hermiona prychn˛eła niecierpliwie i rzuciła si˛e na wołowin˛e tak łapczywie, ˙ze
ich zamurowało.
— Nie mów, ˙ze znowu idziesz do biblioteki — powiedział Harry, zdumiony
szybkosci ˛a, z jak ˛a pochłaniała jedzenie. ´
— Musz˛e. Mam kup˛e roboty.
— Ale przecie˙z powiedziałas nam, ˙ze profesor Vector. . . ´
— To nie jest praca domowa.
Po pi˛eciu minutach talerz Hermiony był pusty, a ona sama wybiegła z sali.
Zaledwie znikn˛eła, jej miejsce zaj ˛ał Fred Weasley.
— Moody! — zawołał. — Równy gos´c, nie? ´
— Ekstra facet — powiedział George, siadaj ˛ac naprzeciw Freda.
— Super — przyznał ich najlepszy przyjaciel, Lee Jordan, opadaj ˛ac na krzesło
obok George’a. — Mielismy z nim lekcj˛e po południu. ´
— Jak było? — zapytał z ciekawosci ˛a Harry. ´
Fred, George i Lee wymienili znacz ˛ace spojrzenia.
— Takiej lekcji jeszcze nie miałem — stwierdził Fred.
— Człowieku, on po prostu wie — rzekł Lee.
— Co wie? — zapytał Ron, wychylaj ˛ac si˛e do przodu.
— Wie, jak to jest, kiedy to si˛e robi — powiedział George.
— Co robi? — zapytał Harry.
— Walczy z czarn ˛a magi ˛a — odrzekł Fred.
— Widział ju˙z wszystko — dodał George.
— Niesamowite — powiedział Lee.
Ron si˛egn ˛ał do torby po swój plan zaj˛ec.´
— Mamy go dopiero w czwartek! — stwierdził z ˙zalem.
ołowiane chmury kł˛ebiły si˛e nad głowami Harry’ego, Rona i Hermiony, gdy przy
sniadaniu zapoznawali si˛e ze swoimi planami zaj˛e ´ c. Kilka krzeseł dalej Fred, Geo- ´
rge i Lee Jordan dyskutowali o doskonałych metodach postarzenia si˛e i zdobycia
prawa do udziału w Turnieju Trójmagicznym.
— Dzisiaj nie jest tak ´zle. . . całe przedpołudnie na dworze — powiedział Ron,
przesuwaj ˛ac palcem po kolumnie zaj˛ec poniedziałkowych. — Zielarstwo z Pucho- ´
nami i opieka nad magicznymi stworzeniami. . . a niech to. . . znowu ze Slizgona- ´
mi. . .
— Dwie godziny wró˙zbiarstwa po południu — j˛ekn ˛ał Harry.
Wró˙zbiarstwa nie lubił najbardziej, zaraz po eliksirach. Profesor Trelawney
wci ˛a˙z przepowiadała mu smier ´ c, co bardzo go denerwowało. ´
— A nie mo˙zesz po prostu z tego zrezygnowac, tak jak ja? — zapytała ˙zywo ´
Hermiona, smaruj ˛ac tost masłem. — Mógłbys wzi ˛a ´ c sobie co ´ s rozs ˛adniejszego, ´
na przykład numerologi˛e.
— Widz˛e, ˙ze znowu jesz — powiedział Ron, obserwuj ˛ac, jak Hermiona nakłada
grub ˛a warstw˛e d˙zemu na posmarowany masłem tost.
— Uznałam, ˙ze s ˛a lepsze sposoby zaj˛ecia stanowiska w sprawie równouprawnienia
domowych skrzatów — odpowiedziała wyniosle Hermiona. ´
— Jasne. . . no i chyba zgłodniałas — mrukn ˛ał Ron, szczerz ˛ac z˛eby. ´
Nagle w górze zaszumiało i ze sto sów wleciało przez otwarte okna, roznosz
˛ac porann ˛a poczt˛e. Harry podniósł głow˛e, ale wsród szarobr ˛azowej masy nie ´
dostrzegł białej plamy. Sowy kr ˛a˙zyły nad stołami, wyszukuj ˛ac adresatów listów
i paczek. Wielka br ˛azowa sowa nadleciała nad Neville’a i upusciła mu na podołek ´
paczk˛e — najwidoczniej jak zwykle zapomniał czegos zabra ´ c z domu. W drugim ´
koncu sali na ramieniu Dracona Malfoya wyl ˛adowała jego sowa jarz˛ebata, przy- ´
nosz ˛ac mu, jak zwykle, paczk˛e słodyczy i ciastek z domu. Harry poczuł w ˙zoł ˛adku
mdl ˛ace ssanie zawodu, ale starał si˛e je zignorowac i zabrał si˛e do swojej owsianki. ´
A mo˙ze Hedwidze cos si˛e stało i Syriusz w ogóle nie dostał jego listu? ´
Nie mógł si˛e op˛edzic od tych ponurych my ´ sli nawet wówczas, kiedy ju˙z szli ´
rozmokł ˛a scie˙zk ˛a mi˛edzy grz ˛adkami warzyw, zmierzaj ˛ac do cieplarni. Dopiero ´
127
tam przestał mysle ´ c o Hedwidze i Syriuszu, bo pani Sprout pokazała im najbrzyd- ´
sze rosliny, jakie kiedykolwiek widział. Prawd˛e mówi ˛ac, nie bardzo przypominały ´
rosliny, ju˙z bardziej wielkie czarne ´ slimaki wyła˙z ˛ace pionowo z ziemi. Ka˙zda wiła ´
si˛e lekko i pokryta była du˙zymi, błyszcz ˛acymi b ˛ablami pełnymi ˙zółtawego płynu.
— To czyrakobulwy — oznajmiła im dziarskim tonem pani Sprout. — Trzeba
je wyciskac. B˛edziecie zbiera ´ c rop˛e. . . ´
— Co?! — zapytał Seamus Finnigan, wzdrygaj ˛ac si˛e lekko.
— Rop˛e, Finnigan, rop˛e — powiedziała pani Sprout. — Jest bardzo cenna,
wi˛ec musicie to robic bardzo ostro˙znie. B˛edziecie j ˛a zbiera ´ c do tych butelek. Za- ´
łó˙zcie r˛ekawice ze smoczej skóry, bo nierozcienczona ropa czyrakobulwy mo˙ze ´
byc niebezpieczna dla waszych delikatnych r ˛aczek. ´
Wyciskanie czyrakobulw było czynnosci ˛a do ´ s´c obrzydliw ˛a, ale odczuwali ´
przy tym dziwn ˛a satysfakcj˛e. Kiedy si˛e nacisn˛eło taki b ˛abel, p˛ekał i wytryska-
ła z niego ˙zółtozielona ciecz mocno pachn ˛aca naft ˛a. Zbierali j ˛a do wskazanych
przez pani ˛a Sprout butelek i pod koniec lekcji mieli ju˙z par˛e litrów.
— Pani Pomfrey si˛e ucieszy — powiedziała pani Sprout, korkuj ˛ac ostatni ˛a
butelk˛e. — Ropa czyrakobulwy to wspaniały srodek na najbardziej uporczywe ´
postacie tr ˛adziku. Powinna powstrzymac uczniów od uciekania si˛e do ró˙znych ´
desperackich sposobów pozbycia si˛e pryszczy.
— Jak ta biedna Eloise Migden — odezwała si˛e cicho Puchonka Hanna Abbott.
— Próbowała zakl˛ec.´
— Głupia dziewczyna — powiedziała pani Sprout, kr˛ec ˛ac głow ˛a. — No, ale
pani Pomfrey w koncu przyprawiła jej nos z powrotem. ´
Poprzez mokre błonia napłyn ˛ał ku nim z zamku gł˛eboki d´zwi˛ek dzwonu sygnalizuj
˛acego koniec lekcji. Klasa podzieliła si˛e: Puchoni wspi˛eli si˛e po kamiennych
stopniach, id ˛ac na transmutacj˛e, a Gryfoni ruszyli w przeciwnym kierunku,
schodz ˛ac po łagodnym, trawiastym zboczu ku drewnianej chatce Hagrida, stoj ˛acej
na skraju Zakazanego Lasu.
Hagrid czekał na nich przed chatk ˛a, trzymaj ˛ac za obro˙z˛e swojego brytana Kła.
U jego stóp le˙zało kilkanascie otwartych drewnianych klatek, a Kieł skomlał i wy- ´
rywał si˛e, najwyra´zniej pragn ˛ac zapoznac si˛e bli˙zej z ich zawarto ´ sci ˛a. Kiedy po- ´
deszli, usłyszeli jakis dziwny grzechot, przerywany cichymi eksplozjami. ´
— Dobry, dobry! — powitał ich Hagrid, usmiechaj ˛ac si˛e szeroko do Har- ´
ry’ego, Rona i Hermiony. — Lepij poczekajmy na Slizgonów, tego by nie od- ´
˙załowali. . . Skl ˛atki tylnowybuchowe!
— Ze co? — zapytał Ron. Hagrid wskazał na skrzynki. ˙
— Ojej! — wrzasn˛eła Lavender Brown, odskakuj ˛ac do tyłu.
„Ojej!” było, według Harry’ego, zupełnie niezłym podsumowaniem skl ˛atek
tylno wybuchowych. Wygl ˛adały jak zdeformowane, pozbawione skorup homary,
okropnie blade i oslizgłe, z mnóstwem nó˙zek stercz ˛acych w dziwnych miejscach. ´
Głowy trudno było zlokalizowac. Miały około sze ´ sciu cali długo ´ sci, a w ka˙zdej ´
128
skrzynce było ich blisko setki. Łaziły po sobie i tłukły si˛e na oslep o ´ scianki ´
skrzynek, z których buchał zapach zgniłych ryb. Co jakis czas z jednego ko ´ nca ´
skl ˛atki strzelały iskry, rozlegało si˛e głosne pykni˛ecie, a stworzonko przelatywało ´
do przodu o kilkanascie cali. ´
— Dopiro co si˛e wyl˛egły — oznajmił z dum ˛a Hagrid — wi˛ec b˛edziecie mogli
je sami hodowac! Mo˙zemy z tego zrobi ´ c taki mały projekcik! ´
— A niby po co mielibysmy je hodowa ´ c? — zapytał zimny głos. ´
Przybyli Slizgoni. Głos nale˙zał do Dracona Malfoya. Crabbe i Goyle zarecho- ´
tali kpi ˛aco.
Hagrid zdawał si˛e mocno zaskoczony tym pytaniem.
— No, co one robi ˛a? — zapytał Malfoy. — Jaki jest z nich po˙zytek?
Hagrid otworzył usta, najwyra´zniej zastanawiaj ˛ac si˛e nad odpowiedzi ˛a. Trwa-
ło to kilka sekund, po czym oswiadczył szorstko: ´
— To b˛edzie na nast˛epnej lekcji, Malfoy. Dzisiaj b˛edziemy je tylko skarmiac.´
Popróbujecie podawac im ró˙zne rzeczy. . . bo, cholibka, ja ich jeszcze nigdy nie ´
hodowałem, wi˛ec nie wim, co one ˙zr ˛a. . . mam tu troch˛e mrówczych jajek. . . i ˙zabich
w ˛atróbek. . . i troch˛e zdechłych zaskronców. . . no wi˛ec popróbujecie, co im ´
b˛edzie pasowac.´
— Najpierw ropa, teraz to swi ´ nstwo — mrukn ˛ał Seamus. ´
Tylko wielka sympatia do Hagrida skłoniła Harry’ego, Rona i Hermion˛e do
wzi˛ecia garsci o ´ slizgłych ˙zabich w ˛atróbek i wrzucenia ich do skrzynki z tylno- ´
wybuchowymi skl ˛atkami. Harry’ego dr˛eczyło podejrzenie, ˙ze jest to całkowicie
bezsensowne, bo przecie˙z skl ˛atki nie miały otworów g˛ebowych.
— Auu! — wrzasn ˛ał Dean Thomas po dziesi˛eciu minutach. — Trafiło mnie!
Hagrid podskoczył ku niemu z przestraszon ˛a min ˛a.
— Strzeliła we mnie! — powiedział ze złosci ˛a Dean, pokazuj ˛ac Hagridowi ´
oparzenie na dłoni.
— A. . . no tak, to si˛e zdarza, kiedy si˛e odrzucaj ˛a — powiedział Hagrid, kiwaj
˛ac głow ˛a.
— Ojejku! — krzykn˛eła znowu Lavender Brown. — Ojejku, Hagridzie, jednej
cos takiego wystaje! ´
— Ach tak, niektórym wyrastaj ˛a ˙z ˛adła! — Hagrid był tym wyra´znie zachwycony,
natomiast Lavender szybko wyci ˛agn˛eła r˛ek˛e ze skrzynki. — Tak mi si˛e widzi,
˙ze te z ˙z ˛adłami to samce. . . samiczki maj ˛a takie ssawki na brzuszkach. . .
chyba do wysysania krwi.
— Teraz ju˙z rozumiem, dlaczego próbujemy je utrzymac przy ˙zyciu — powie- ´
dział ironicznie Malfoy. — Kto by nie chciał miec zwierz ˛atek, które parz ˛a, ˙z ˛adl ˛a ´
i gryz ˛a?
— Mo˙ze i nie s ˛a sliczne, ale to nie znaczy, ˙ze s ˛a bezu˙zyteczne — warkn˛eła ´
Hermiona. — Smocza krew ma niezwykł ˛a magiczn ˛a moc, ale chyba nie chciałbys´
trzymac w domu smoka, prawda? ´
129
Harry i Ron wyszczerzyli z˛eby do Hagrida, który usmiechn ˛ał si˛e do nich ´
ukradkiem spoza krzaczastej brody. Dobrze wiedzieli, ˙ze trzymanie w domu smoka
było marzeniem Hagrida — przed trzema laty nawet jednego miał, choc do ´ s´c´
krótko, a był to norweski smok kolczasty, którego nazwał Norbertem. Hagrid po
prostu kochał potworne stworzenia — im potworniejsze, tym bardziej.
— Te skl ˛atki przynajmniej s ˛a małe — rzekł Ron, kiedy godzin˛e pó´zniej wracali
do zamku na obiad.
— Teraz s ˛a małe — powiedziała Hermiona rozdra˙znionym tonem — ale jak
Hagrid odkryje, czym si˛e ˙zywi ˛a, to podejrzewam, ˙ze urosn ˛a na szes´c stóp. ´
— No tak, ale co to b˛edzie miało za znaczenie, skoro si˛e oka˙ze, ˙ze lecz ˛a z morskiej
choroby albo z jakiegos innego ´ swi ´ nstwa, prawda? — zakpił Ron. ´
— Dobrze wiesz, ˙ze powiedziałam to tylko po to, ˙zeby Malfoy si˛e przymkn ˛ał.
A prawd˛e mówi ˛ac, uwa˙zam, ˙ze miał racj˛e. Najlepiej by było zrobic z nich miazg˛e, ´
zanim zaczn ˛a nas wszystkich atakowac.´
Usiedli przy stole Gryffindoru i nało˙zyli sobie ziemniaków z jagni˛ecin ˛a. Hermiona
zacz˛eła jes´c tak szybko, ˙ze Harry i Ron wytrzeszczyli na ni ˛a oczy. ´
— Ee. . . czy to jakies nowe stanowisko w sprawie praw domowych skrza- ´
tów? — zapytał Ron. — Zamierzasz zwymiotowac?´
— Nie — odparła Hermiona z tak ˛a godnosci ˛a, na jak ˛a jej pozwalały pełne ´
usta. — Zamierzam po prostu is´c do biblioteki. ´
— Co? — zdumiał si˛e Ron. — Hermiono. . . przecie˙z to pierwszy dzien szko- ´
ły! Jeszcze nic nam nie zadali!
Hermiona wzruszyła ramionami i rzuciła si˛e z powrotem na ziemniaki z mi˛esem
i jarzyny, jakby nie jadła od paru dni. Potem zerwała si˛e na nogi i powiedziała:
— No to zobaczymy si˛e na kolacji!
I wybiegła z sali.
Kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiaj ˛acy pocz ˛atek lekcji popołudniowych, Harry
i Ron wspi˛eli si˛e na Wie˙z˛e Północn ˛a, gdzie u szczytu spiralnych schodków
srebrna drabina wiodła do okr ˛agłej klapy w suficie — wejscia do pokoju profesor ´
Trelawney.
Gdy tylko wyłonili si˛e z otworu w podłodze, uderzył ich w nozdrza znajomy,
słodki zapach perfum. Okna, jak zwykle, były zasłoni˛ete, a okr ˛agły pokój sk ˛apany
w czerwonawym swietle wielu lampek, okrytych szalami i chustami. Harry i Ron ´
przeszli mi˛edzy mnóstwem obitych perkalem fotelików i pufów i usiedli przy
jednym z okr ˛agłych stolików.
— Dzien dobry — Harry a˙z podskoczył na d´zwi˛ek tajemniczego głosu profe- ´
sor Trelawney, który rozległ si˛e tu˙z za jego plecami.
Profesor Trelawney, wyj ˛atkowo chuda i wiotka kobieta w olbrzymich okularach,
które niesamowicie powi˛ekszały jej oczy, spogl ˛adała na Harry’ego z bezbrze˙znym
smutkiem — jak zawsze, kiedy na niego patrzyła. I jak zawsze ob-
130
wieszona była mnóstwem paciorków, łancuszków i bransoletek, które migotały ´
w blasku ognia na kominku.
— Czyms si˛e troskasz, mój drogi chłopcze — zaj˛eczała do Harry’ego. — ´
Moje wewn˛etrzne oko zagl ˛ada poprzez tw ˛a dzieln ˛a twarz do udr˛eczonej duszy.
I, niestety, musz˛e przyznac, ˙ze masz si˛e czym niepokoi ´ c. Widz˛e przed tob ˛a same ´
trudnosci. . . same przeszkody, i to niemałe. . . obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e ´
boisz, naprawd˛e si˛e stanie. . . i byc mo˙ze szybciej, ni˙z my ´ slisz. . . ´
Zni˙zyła głos prawie do szeptu. Ron spojrzał na Harry’ego, wznosz ˛ac oczy ku
sufitowi, ale Harry zachował zimn ˛a krew. Profesor Trelawney przesun˛eła si˛e obok
nich jak zjawa i usiadła przed kominkiem, w du˙zym fotelu z wysokim oparciem,
twarz ˛a do klasy. Lavender Brown i Parvati Patii, które uwielbiały profesor Trelawney,
siedziały na pufach tu˙z przed ni ˛a.
— Moi drodzy, nadszedł czas, by zaj ˛ac si˛e gwiazdami — powiedziała. — ´
Ruchem planet i ujawnianymi przez nie tajemniczymi znakami, które staj ˛a si˛e
czytelne tylko dla tych, którzy poznali kroki i figury owego niebianskiego ta ´ nca. ´
Losy ludzi mo˙zna przewidziec, znaj ˛ac promieniowanie planet, które splata si˛e z. . . ´
Mysli Harry’ego pow˛edrowały ju˙z gdzie indziej. Wonne zapachy wypływa- ´
j ˛ace z kominka zawsze go usypiały i oszałamiały, a zawiłe i pełne dziwacznych
ozdobników opowiesci pani Trelawney o przepowiadaniu przyszło ´ sci nigdy go ´
jakos nie fascynowały, cho ´ c tym razem nie mógł przesta ´ c my ´ sle ´ c o tym, co mu ´
przed chwil ˛a powiedziała. Obawiam si˛e, ˙ze to, czego tak si˛e boisz, naprawd˛e si˛e
stanie. . .
No nie, Hermiona ma racj˛e, pomyslał ze zło ´ sci ˛a, ta Trelawney jest po prostu ´
star ˛a oszustk ˛a. Przecie˙z nie boi si˛e niczego konkretnego. . . no, chyba tylko tego,
˙ze mogli złapac Syriusza. . . ale sk ˛ad profesor Trelawney mogła o tym wiedzie ´ c?´
Ju˙z dawno doszedł do wniosku, ˙ze to jej całe przepowiadanie przyszłosci polegało ´
na zwykłym zgadywaniu i dziwacznym sposobie bycia.
Z jednym wyj ˛atkiem, rzecz jasna. . . Kiedy przy koncu ubiegłego semestru ´
przepowiedziała mu, ˙ze Voldemort odzyska sw ˛a moc. . . a kiedy Harry opisał
Dumbledore’owi trans, w który wówczas wpadła, nawet on przyznał, ˙ze mógł
byc nieudawany. . . ´
— Harry! — mrukn ˛ał Ron.
— Co?
Harry rozejrzał si˛e: wszystkie oczy zwrócone były na niego. Usiadł prosto, bo
teraz zrozumiał, ˙ze prawie si˛e zdrzemn ˛ał, pogr ˛a˙zony w swoich myslach i w tym ´
okropnym gor ˛acu.
— Mówiłam własnie, mój drogi chłopcze, ˙ze najwyra´zniej jeste ´ s urodzony ´
pod zgubnym wpływem Saturna — powiedziała profesor Trelawney z ledwo dosłyszaln
˛a nut ˛a ˙zalu, wzbudzonego oczywistym faktem, ˙ze w ogóle jej nie słuchał.
— Przepraszam, urodzony. . . pod czym? — zapytał Harry.
131
— Pod Saturnem, mój drogi, pod planet ˛a, któr ˛a nazywamy Saturnem! — powiedziała
profesor Trelawney, ju˙z wyra´znie poirytowana tym, ˙ze nie przej ˛ał si˛e t ˛a
straszn ˛a wiadomosci ˛a. — Mówiłam, ˙ze w momencie twoich narodzin Saturn był ´
na pewno w pozycji góruj ˛acej. . . twoje czarne włosy. . . twoja drobna budowa. . .
tragiczna strata, której doznałes tak wcze ´ snie. . . Urodziłe ´ s si˛e w ´ srodku zimy, ´
prawda?
— Nie — odrzekł Harry. — Urodziłem si˛e w lipcu.
Ronowi udało si˛e zamaskowac wybuch ´ smiechu nagłym napadem kaszlu. ´
Pół godziny pó´zniej ka˙zdy otrzymał skomplikowany kolisty wykres, z zadaniem
wpisania w nim pozycji planet w momencie swoich narodzin. Była to ˙zmudna
praca, wymagaj ˛aca cz˛estego si˛egania do tabel poło˙zenia planet i obliczania
k ˛atów.
— Wyszły mi dwa Neptuny — powiedział po chwili Harry, marszcz ˛ac czoło
i patrz ˛ac na swój arkusz pergaminu. — To chyba niemo˙zliwe, co?
— Aaaaach. . . — odpowiedział Ron, nasladuj ˛ac tajemniczy szept profesor ´
Trelawney. — Kiedy dwa Neptuny pojawiaj ˛a si˛e na niebie, to pewny znak, ˙ze
narodził si˛e karzełek w okularach. . .
Seamus i Dean, pracuj ˛acy w pobli˙zu, zachichotali głosno, cho ´ c nie do ´ s´c gło- ´
sno, by zagłuszy ´ c podniecone piski Lavender Brown: ´
— Och, pani profesor, niech pani spojrzy! Tu mi wyszła jakas planeta bez ´
aspektów! Oooch, co to za planeta, pani profesor?
— To Uran, moja droga — powiedziała profesor Trelawney, zagl ˛adaj ˛ac do jej
horoskopu — Uran, wa˙zne ciało niebieskie.
— Czy ja te˙z mog˛e sobie obejrzec ciało Lavender? — zapytał Ron. ´
Niestety, profesor Trelawney to usłyszała i byc mo˙ze dlatego pod koniec lekcji ´
zadała im kator˙znicz ˛a prac˛e domow ˛a.
— Zrobicie szczegółow ˛a analiz˛e wpływu ruchów i poło˙zenia planet na wasze
losy w całym miesi ˛acu, oczywiscie z uwzgl˛ednieniem waszych indywidual- ´
nych horoskopów — oswiadczyła tonem bardzo odbiegaj ˛acym od swoich zwy- ´
kłych nawiedzonych wypowiedzi, a dziwnie przypominaj ˛acym reprymendy profesor
McGonagall. — Chc˛e to zobaczyc w przyszły poniedziałek i nie przyjmuj˛e ´
˙zadnych usprawiedliwien!´
— Załosna stara nietoperzyca — powiedział Ron z gorycz ˛a, kiedy wraz z in- ˙
nymi schodzili do Wielkiej Sali na kolacj˛e. — To nam zajmie cały weekend, niech
skonam. . .
— Co, ju˙z wam dowaliła prac˛e domow ˛a? — zapytała dziarskim tonem Hermiona,
doganiaj ˛ac ich. — Profesor Vector w ogóle nic nam nie zadał!
— Wielkie brawa dla profesora Vectora — mrukn ˛ał pos˛epnie Ron.
W sali wejsciowej pełno ju˙z było uczniów spiesz ˛acych na kolacj˛e. Stan˛eli na ´
koncu długiej kolejki i natychmiast usłyszeli za sob ˛a dono ´ sny głos: ´
— Weasley! Hej, Weasley!
132
Odwrócili si˛e, by zobaczyc Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a, najwyra´zniej czym ´ s´
rozradowanych.
— Co? — zapytał krótko Ron.
— Pisz ˛a o twoim tacie, Weasley! — rzekł Malfoy, wymachuj ˛ac egzemplarzem
„Proroka Codziennego”. Mówił dostatecznie głosno, by go usłyszeli wszy- ´
scy w zatłoczonej sali. — Posłuchaj!
KOLEJNE BŁ ˛EDY MINISTERSTWA MAGII
Wszystko wskazuje na to, ˙ze kłopoty Ministerstwa Magii jeszcze si˛e nie sko´nczyły,
pisze nasz specjalny korespondent, Rita Skeeter. Niedawno ministerstwo
znalazło si˛e pod ostrzałem opinii publicznej za nieudoln ˛a kontrol˛e nad tłumem
po zako´nczeniu mistrzostw swiata w quidditchu, nadal nie potrafi wyja ´ sni´c tajem- ´
niczego znikni˛ecia jednej z pracuj ˛acych w ministerstwie czarownic, a oto mamy
do czynienia z now ˛a afer ˛a, tym razem zwi ˛azan ˛a z błaze´nskimi wyczynami Arnolda
Weasleya z Urz˛edu Niewłasciwego U˙zycia Produktów Mugoli. ´
Malfoy przerwał czytanie i spojrzał na Rona.
— Widzisz, Weasley, nawet nie potrafili podac poprawnie jego imienia. . . to ´
chyba oznacza, ˙ze jest kompletnym zerem, nie?
Teraz zrobiło si˛e cicho, bo słuchała go cała sala. Malfoy strzepn ˛ał gazet˛e i czytał
dalej:
Arnold Weasley, którego dwa lata temu ukarano za posiadanie lataj ˛acego samochodu,
wdał si˛e wczoraj w bijatyk˛e z kilkoma mugolskimi stró˙zami prawa („policjantami”).
Poszło o kilka bardzo agresywnych pojemników na smieci. Wszystko ´
wskazuje na to, ˙ze pan Weasley chciał pomóc „Szalonookiemu” Moodyemu, wiekowemu
eks-aurorowi, którego ministerstwo odesłało na emerytur˛e, kiedy nie by
ju˙z wstanie odró˙zni´c zwykłego uscisku dłoni od usiłowania morderstwa. Trudno ´
si˛e dziwi´c, i˙z po przybyciu do pilnie strze˙zonego domu Moodyego pan Weasley
stwierdził, ˙ze pan Moody znowu wszcz ˛ał fałszywy alarm. Pan Weasley był zmuszony
zmodyfikowa´c pami˛e´c kilku policjantów, zanim im uciekł, ale odmówił odpowiedzi
na pytanie „Proroka Codziennego”, dlaczego wpl ˛atał ministerstwo w tak
kłopotliw ˛a sytuacj˛e.
— Jest i zdj˛ecie, Weasley! — dodał Malfoy, podnosz ˛ac wysoko gazet˛e. —
Zdj˛ecie twoich rodziców przed ich domem. . . jesli to mo˙zna nazwa ´ c domem! ´
Twoja matka mogłaby zrzucic par˛e kilo, nie uwa˙zasz? ´
Ron dygotał z wsciekło ´ sci. Wszyscy na niego patrzyli. ´
— Wypchaj si˛e, Malfoy — powiedział Harry. — Daj spokój, Ron. . .
— Ach tak, przecie˙z ty, Potter, mieszkałes u nich w lecie, prawda? — zadrwił ´
Malfoy. — To mo˙ze mi powiesz, czy jego matka naprawd˛e jest taka gruba, czy
tylko tak wyszła na tym zdj˛eciu?
133
Harry i Hermiona złapali Rona za szat˛e na plecach, ˙zeby go powstrzymac od ´
rzucenia si˛e na Malfoya.
— Znasz swoj ˛a matk˛e, Malfoy, prawda? — powiedział Harry. — Ma min˛e,
jakby jej ktos podsun ˛ał łajno pod nos. . . Czy ona zawsze ma taki wyraz twarzy, ´
czy mo˙ze tylko wtedy, kiedy ty jestes w pobli˙zu? ´
Blada twarz Malfoya lekko poró˙zowiała.
— Nie wa˙z si˛e obra˙zac mojej matki, Potter. ´
— To nie otwieraj tej swojej parszywej g˛eby — odrzekł Harry, odwracaj ˛ac
si˛e.
BANG!
Kilka osób wrzasn˛eło — Harry poczuł, ˙ze cos bardzo gor ˛acego muska jego ´
policzek — si˛egn ˛ał za pazuch˛e po ró˙zd˙zk˛e, ale zanim jej dotkn ˛ał, usłyszał drugie
BANG i ryk, który odbił si˛e echem po sali wejsciowej: ´
— O NIE! CO TO, TO NIE, CHŁOPCZE!
Harry odwrócił si˛e na pi˛ecie. Profesor Moody schodził, kustykaj ˛ac, po mar- ´
murowych schodach. Trzymał w r˛eku ró˙zd˙zk˛e, a jej koniec wycelowany był w bia-
ł ˛a fretk˛e, kul ˛ac ˛a si˛e na kamiennej posadzce dokładnie w tym miejscu, w którym
przed chwil ˛a stał Malfoy.
W sali wejsciowej zaległa cisza. Wszyscy zamarli z przera˙zenia. Moody od- ´
wrócił si˛e, by spojrzec na Harry’ego — a w ka˙zdym razie łypn ˛ał na niego swym ´
normalnym okiem, bo drugie skierowane było do wn˛etrza czaszki albo gdzies do ´
tyłu.
— Trafił ci˛e? — zagrzmiał Moody grobowy m głosem.
— Nie — odrzekł Harry. — Chybił.
— ZOSTAW TO! — krzykn ˛ał Moody.
— Co mam zostawic? — zdziwił si˛e Harry, kompletnie oszołomiony. ´
— Nie ty. . . on! — Moody wskazał kciukiem na Crabbe’a, który ju˙z si˛e pochylił,
by podnies´c fretk˛e, ale teraz zamarł w bezruchu. ´
Wygl ˛adało na to, ˙ze „szalone” oko ma magiczn ˛a moc i Moody widzi nim to,
co jest za nim.
Moody pokustykał w stron˛e Crabbe’a, Goyle’a i fretki, która zapiszczała prze- ´
ra´zliwie i rzuciła si˛e do ucieczki, zmykaj ˛ac ku wejsciu do lochów. ´
— Ani mi si˛e wa˙z! — rykn ˛ał Moody, ponownie celuj ˛ac ró˙zd˙zk ˛a we fretk˛e, któ-
ra wyleciała w powietrze na jakies dziesi˛e ´ c stóp, upadła z trzaskiem na posadzk˛e ´
i znowu podskoczyła.
— Nie lubi˛e takich, którzy atakuj ˛a, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony
plecami — warkn ˛ał Moody, podczas gdy fretka podskakiwała coraz wy˙zej i wy-
˙zej, piszcz ˛ac z bólu. — Tak robi ˛a tylko smierdz ˛ace tchórze i szumowiny. . . ´
Fretka wystrzeliła w powietrze, machaj ˛ac bezradnie łapkami.
134
— Nigdy. . . wi˛ecej. . . tego. . . nie. . . rób! — zawołał Moody, wypowiadaj ˛ac
ka˙zde słowo w momencie, gdy fretka spadała na posadzk˛e i natychmiast ulatywała
ponownie w gór˛e.
— Profesorze Moody! — rozległ si˛e przera˙zony głos.
Profesor McGonagall schodziła po marmurowych schodach, d´zwigaj ˛ac w ramionach
stos ksi ˛a˙zek.
— Witam, profesor McGonagall! — odpowiedział spokojnie Moody, wysyłaj
˛ac łasiczk˛e jeszcze wy˙zej w powietrze.
— Co pan wyprawia! — krzykn˛eła profesor McGonagall, sledz ˛ac wzrokiem ´
lot fretki.
— Ucz˛e — odrzekł Moody.
— Moody, czy to jest ucze´n?! — wrzasn˛eła profesor McGonagall, a ksi ˛a˙zki
wysypały si˛e jej z r ˛ak.
— Zgadza si˛e — rzekł Moody.
— Nie! — krzykn˛eła profesor McGonagall, zbiegaj ˛ac po schodach i wyci ˛agaj
˛ac swoj ˛a ró˙zd˙zk˛e.
W chwil˛e pó´zniej trzasn˛eło i pojawił si˛e ponownie Draco Malfoy, rozci ˛agni˛ety
jak długi na podłodze. Jego lsni ˛ace, prawie białe włosy rozsypały si˛e wokół ´
mocno ju˙z zaró˙zowionej twarzy. Wstał, mrugaj ˛ac i przecieraj ˛ac oczy.
— Moody, my tutaj nigdy nie u˙zywamy transmutacji jako kary! — powiedziała
profesor McGonagall słabym głosem. — Profesor Dumbledore panu nie
mówił?
— Mo˙ze i o tym wspomniał — rzekł Moody, drapi ˛ac si˛e po brodzie — ale
pomyslałem sobie, ˙ze taki mocny wstrz ˛as. . . ´
— My tu dajemy szlaban! Albo rozmawiamy z opiekunem domu!
— A wi˛ec zrobi˛e to — powiedział Moody, wpatruj ˛ac si˛e w Malfoya z odraz ˛a.
Malfoy, w którego bladych oczach wci ˛a˙z szkliły si˛e łzy bólu i poni˙zenia, łypał
na Moody’ego spode łba i zamruczał cos pod nosem; dało si˛e z tego zrozumie ´ c´
tylko powtarzane kilka razy słowo „ojciec”.
— Tak? — powiedział cicho Moody, robi ˛ac kilka kroków do przodu, a głuchy
stukot jego drewnianej nogi odbił si˛e echem po sali. — Có˙z, chłopcze, od dawna
znam twego ojca. . . Mo˙zesz mu powiedziec, ˙ze Moody ma oko na jego syna. . . ´
Tak, powiedz mu to ode mnie. . . A opiekunem twojego domu jest Snape, prawda?
— Tak — odpowiedział Malfoy obra˙zonym tonem.
— Jeszcze jeden stary znajomy. . . Od dawna chciałem sobie uci ˛ac pogaw˛edk˛e ´
ze starym Snape’em. . . No, idziemy, chłopcze. . .
Złapał Malfoya za rami˛e i poprowadził w kierunku lochów.
Profesor McGonagall popatrzyła za nimi z wyra´znym niepokojem, a potem
machn˛eła ró˙zd˙zk ˛a na rozsypane ksi ˛a˙zki, które natychmiast wzbiły si˛e w powietrze
i wyl ˛adowały grzecznie w jej ramionach.
135
— Nie odzywajcie si˛e do mnie — powiedział cicho Ron do Harry’ego i Hermiony,
kiedy kilka minut pó´zniej usiedli przy stole Gryffindoru. Wokoło a˙z szumiało
od podnieconych rozmów na temat tego, co si˛e wydarzyło.
— Dlaczego? — zapytała zaskoczona Hermiona.
— Bo chc˛e utrwalic to sobie w pami˛eci na zawsze — odpowiedział Ron. Oczy ´
miał zamkni˛ete, a na twarzy wyraz uniesienia. — Draco Malfoy, zdumiewaj ˛aco
skoczna tchórzofretka. . .
Harry i Hermiona parskn˛eli smiechem, a Hermiona si˛egn˛eła po zapiekank˛e ´
z wołowiny, by rozdzielic j ˛a na trzy talerze. ´
— Mógł mu jednak zrobic krzywd˛e — powiedziała. — Naprawd˛e, dobrze, ˙ze ´
profesor McGonagall to przerwała. . .
— Hermiono! — powiedział z wyrzutem Ron, otwieraj ˛ac szeroko oczy. —
Psujesz najwspanialsz ˛a chwil˛e w moim ˙zyciu!
Hermiona prychn˛eła niecierpliwie i rzuciła si˛e na wołowin˛e tak łapczywie, ˙ze
ich zamurowało.
— Nie mów, ˙ze znowu idziesz do biblioteki — powiedział Harry, zdumiony
szybkosci ˛a, z jak ˛a pochłaniała jedzenie. ´
— Musz˛e. Mam kup˛e roboty.
— Ale przecie˙z powiedziałas nam, ˙ze profesor Vector. . . ´
— To nie jest praca domowa.
Po pi˛eciu minutach talerz Hermiony był pusty, a ona sama wybiegła z sali.
Zaledwie znikn˛eła, jej miejsce zaj ˛ał Fred Weasley.
— Moody! — zawołał. — Równy gos´c, nie? ´
— Ekstra facet — powiedział George, siadaj ˛ac naprzeciw Freda.
— Super — przyznał ich najlepszy przyjaciel, Lee Jordan, opadaj ˛ac na krzesło
obok George’a. — Mielismy z nim lekcj˛e po południu. ´
— Jak było? — zapytał z ciekawosci ˛a Harry. ´
Fred, George i Lee wymienili znacz ˛ace spojrzenia.
— Takiej lekcji jeszcze nie miałem — stwierdził Fred.
— Człowieku, on po prostu wie — rzekł Lee.
— Co wie? — zapytał Ron, wychylaj ˛ac si˛e do przodu.
— Wie, jak to jest, kiedy to si˛e robi — powiedział George.
— Co robi? — zapytał Harry.
— Walczy z czarn ˛a magi ˛a — odrzekł Fred.
— Widział ju˙z wszystko — dodał George.
— Niesamowite — powiedział Lee.
Ron si˛egn ˛ał do torby po swój plan zaj˛ec.´
— Mamy go dopiero w czwartek! — stwierdził z ˙zalem.
Rozdział dwunasty - Turniej Trójmagiczny
Powozy przejechały przez bram˛e, pomi˛edzy dwoma pos ˛agami uskrzydlonych
dzików, a potem szerokim podjazdem potoczyły si˛e ku zamkowi, chyboc ˛ac si˛e
niebezpiecznie w podmuchach wsciekłej nawałnicy. Przycisn ˛awszy nos do okna, ´
Harry ujrzał zbli˙zaj ˛acy si˛e coraz bardziej Hogwart, z wieloma oswietlonymi okna- ´
mi migoc ˛acymi niewyra´znie za kurtyn ˛a g˛estego deszczu. Błyskawica rozdarła niebo,
gdy ich powóz zatrzymał si˛e przed wielkimi d˛ebowymi drzwiami frontowymi
na szczycie kamiennych schodków, po których ju˙z wspinali si˛e pospiesznie pasa-
˙zerowie pierwszych powozów. Harry, Ron, Hermiona i Neville wyskoczyli z powozu
i pobiegli ile sił w nogach po stopniach, podnosz ˛ac głowy dopiero wówczas,
gdy znale´zli si˛e w przepastnej i mrocznej, oswietlonej pochodniami sali wej ´ scio- ´
wej, z której na górne pi˛etro wiodły wspaniałe marmurowe schody.
— A niech to dunder swi ´ snie! — zawołał Ron potrz ˛asaj ˛ac głow ˛a i rozpry- ´
skuj ˛ac wokół siebie wod˛e. — Jak b˛edzie tak lało, to jezioro wyst ˛api z brzegów.
Przemokłem. . . AAAU!
Wielki, czerwony, napełniony wod ˛a balon spadł spod sufitu prosto na jego głow˛e
i p˛ekł, oblewaj ˛ac go od stóp do głów. Prychaj ˛ac i pluj ˛ac, Ron zatoczył si˛e na
Harry’ego, gdy druga bomba wodna, omin ˛awszy Hermion˛e, eksplodowała u stóp
Harry’ego, wlewaj ˛ac mu do adidasów strugi zimnej wody. Inni uczniowie wrzeszczeli
i rozpychali si˛e, usiłuj ˛ac wydostac si˛e z pola ra˙zenia. Harry spojrzał w gór˛e ´
i zobaczył unosz ˛acego si˛e jakies dwadzie ´ scia stóp nad posadzk ˛a poltergeista Iryt- ´
ka, małego ludzika w przystrojonej dzwoneczkami czapce i pomaranczowej kra- ´
watce; jego szeroka, złosliwa twarz st˛e˙zała w skupieniu, gdy wycelował kolejny ´
balon.
— IRYCIE! — zagrzmiał roze´zlony głos. — Na dół, ALE JUZ!˙
Profesor McGonagall, zast˛epca dyrektora i opiekunka Gryffindoru, wypadła
z Wielkiej Sali. Poslizn˛eła si˛e na mokrej posadzce i złapała Hermion˛e za szyj˛e, ´
˙zeby nie upas´c.´
— Oj. . . przepraszam, panno Granger. . .
— Nic nie szkodzi, pani profesor! — wysapała Hermiona, rozcieraj ˛ac sobie
gardło.
113
— Irytku, NATYCHMIAST do mnie! — warkn˛eła profesor McGonagall, prostuj
˛ac sobie spiczasty kapelusz i łypi ˛ac gro´znie sponad prostok ˛atnych okularów.
— Ja nic nie robi˛e! — zarechotał Irytek, ciskaj ˛ac wodn ˛a bomb˛e w grupk˛e
dziewcz ˛at z pi ˛atej klasy, które z wrzaskiem dały nurka do Wielkiej Sali. — Przecie˙z
i tak ju˙z s ˛a przemoczeni! Mały wodotrysk! Łiiiii! — I rzucił kolejn ˛a bomb˛e
w grupk˛e drugoklasistów, którzy własnie weszli do ´ srodka. ´
— Zawołam dyrektora! — krzykn˛eła profesor McGonagall. — Ostrzegam ci˛e,
Irytku. . .
Irytek wywalił j˛ezyk, cisn ˛ał ostatni ˛a wodn ˛a bomb˛e i poszybował w gór˛e ponad
marmurowymi schodami, rechoc ˛ac jak wariat.
— Ruszac si˛e! — powiedziała ostro profesor McGonagall do przemoczonego ´
tłumu. — Do Wielkiej Sali, szybko!
Harry, Ron i Hermiona ruszyli niepewnie po mokrej posadzce, slizgaj ˛ac si˛e co ´
chwila, ku podwójnym drzwiom po prawej stronie. Ron mruczał cos ze zło ´ sci ˛a ´
pod nosem, odgarniaj ˛ac sobie mokre włosy z twarzy.
Wielka Sala jak zawsze wygl ˛adała wspaniale, udekorowana odswi˛etnie do ´
uczty na rozpocz˛ecie roku szkolnego. W blasku setek swiec, unosz ˛acych si˛e w po- ´
wietrzu nad stołami, lsniły złote talerze i puchary. Przy czterech długich stołach ´
poszczególnych domów siedziało ju˙z mnóstwo rozgadanych uczniów; u szczytu,
po drugiej stronie pi ˛atego stołu, twarzami do sali, siedziało gremium profesorskie.
Było tu o wiele cieplej. Harry, Ron i Hermiona przeszli obok stołów Slizgonów, ´
Krukonów i Puchonów i usiedli razem z reszt ˛a Gryfonów w dalekim koncu sa- ´
li, tu˙z obok Prawie Bezgłowego Nicka, ducha Gryffindoru. Perłowobiały i na pół
przezroczysty, Nick miał na sobie swój zwykły kubrak, ozdobiony jednak wyj
˛atkowo wielk ˛a kryz ˛a, która zapewne miała podkresli ´ c uroczysty charakter tego ´
spotkania, ale i zapewnic wi˛eksz ˛a stabilno ´ s´c cz˛e ´ sciowo odci˛etej głowie. ´
— Dobry wieczór — powiedział, spogl ˛adaj ˛ac na nich z radosci ˛a. ´
— Zale˙zy dla kogo — odrzekł Harry, zdejmuj ˛ac adidasy, by wylac z nich wo- ´
d˛e. — Mam nadziej˛e, ˙ze pospiesz ˛a si˛e z ceremoni ˛a przydziału, umieram z głodu.
Ceremonia przydziału nowych uczniów do poszczególnych domów miała
miejsce na pocz ˛atku ka˙zdego nowego roku szkolnego, ale na skutek nieszcz˛esliwego
zbiegu okoliczno ´ sci Harry nie był obecny na ˙zadnej z nich poza t ˛a jedn ˛a, ´
kiedy sam po raz pierwszy znalazł si˛e w Hogwarcie. Bardzo chciał zobaczyc te- ´
goroczn ˛a.
Nagle z konca stołu dobiegł go podekscytowany, zdyszany głos: ´
— Hej, Harry!
Był to Colin Creevey, chłopiec z trzeciej klasy, dla którego Harry był idolem.
— Czes´c, Colin — odpowiedział bez zapału Harry. ´
— Harry, zgadnij, co b˛edzie! Zgadnij! Mój brat zaczyna nauk˛e! Mój brat Dennis!
— Ee. . . to wspaniale.
114
— Mówi˛e ci, ale jest przej˛ety! — zawołał Colin, podskakuj ˛ac na krzesle. — ´
Mam nadziej˛e, ˙ze trafi do Gryffindoru! Harry, trzymaj za niego kciuki, dobra?
— Ee. . . dobra. — Harry odwrócił si˛e do Hermiony, Rona i Prawie Bezgłowego
Nicka. — Bracia i siostry zwykle trafiaj ˛a do tego samego domu, prawda? —
Miał na mysli Weasleyów, których cała siódemka była w Gryffindorze. ´
— Och, niekoniecznie — powiedziała Hermiona. — Bli´zniaczka Parvati Patii
jest w Ravenclawie, a przecie˙z one s ˛a identyczne, wi˛ec niby powinny byc razem, ´
no nie?
Harry spojrzał na stół nauczycielski i pomyslał, ˙ze wi˛ecej przy nim pustych ´
miejsc ni˙z zwykle. Hagrid pewnie wci ˛a˙z przeprawia si˛e przez jezioro z pierwszoroczniakami,
profesor McGonagall nadzoruje osuszanie posadzki w sali wejscio- ´
wej, ale jest jeszcze jedno puste krzesło. . . Kogo brakuje?
— A gdzie jest nowy nauczyciel obrony przed czarn ˛a magi ˛a? — zapytała Hermiona,
która te˙z spogl ˛adała na stół profesorów.
Jeszcze nigdy nie mieli nauczyciela obrony przed czarn ˛a magi ˛a, który by wytrzymał
dłu˙zej ni˙z trzy semestry. Jak dot ˛ad Harry najbardziej polubił profesora
Lupina, który zrezygnował w ubiegłym roku. Przyjrzał si˛e stołowi nauczycielskiemu.
Nie, na pewno nie było ˙zadnej nowej twarzy.
— Mo˙ze nie mog ˛a znale´zc ch˛etnego! — powiedziała z niepokojem Hermiona. ´
Harry ponownie spojrzał na stół nauczycielski, tym razem przygl ˛adaj ˛ac si˛e
wszystkim uwa˙zniej. Malenki profesor Flitwick, nauczyciel zakl˛e ´ c, siedział na ´
stosie poduszek obok profesor Sprout, nauczycielki zielarstwa, która w kapeluszu
na bakier na rozwianych szarych włosach rozmawiała z profesor Sinistr ˛a, nauczaj
˛ac ˛a astronomii. Po drugiej stronie profesor Sinistry siedział Snape, nauczyciel
eliksirów, z ziemist ˛a twarz ˛a, tłustymi włosami i haczykowatym nosem — najmniej
przez Harry’ego lubiana osoba w całym Hogwarcie. „Najmniej lubiana” to
bardzo łagodne okreslenie, bo tak naprawd˛e Harry nienawidził go z całego serca. ´
Nienawis´c Harry’ego do Snape’a mo˙zna było porówna ´ c tylko z nienawi ´ sci ˛a, jak ˛a ´
Snape ˙zywił do Harry’ego, która pogł˛ebiła si˛e jeszcze bardziej w ubiegłym roku,
kiedy Harry pomógł Syriuszowi uciec z zamku tu˙z przed długim nosem Snape’a.
Snape i Syriusz byli wrogami jeszcze z lat szkolnych.
Krzesło po drugiej stronie Snape’a było puste; Harry przypuszczał, ˙ze to miejsce
profesor McGonagall. Dalej, przy srodku stołu, siedział profesor Dumbledore, ´
dyrektor szkoły, we wspaniałej, ciemnozielonej szacie ozdobionej wyszywanymi
gwiazdami i ksi˛e˙zycami; jego siwa czupryna i broda lsniły w blasku ´ swiec. Ze- ´
tkn ˛ał konce swoich długich, cienkich palców i wsparł na nich podbródek, patrz ˛ac ´
w sufit przez okulary-połówki, jakby si˛e gł˛eboko nad czyms zamy ´ slił. Harry te˙z ´
zerkn ˛ał na sufit. Był zaczarowany i zawsze wygl ˛adał tak samo jak niebo nad zamkiem.
Tym razem przemykały po nim czarne i purpurowe chmury, a gdy z zewn
˛atrz dobiegł grzmot, sklepienie przeci ˛ał zygzak błyskawicy.
115
— Ojej, pospieszcie si˛e — j˛ekn ˛ał Ron, siedz ˛acy obok Harry’ego. — Mógłbym
zjes´c hipogryfa. ´
Ledwo to powiedział, drzwi Wielkiej Sali rozwarły si˛e z hukiem i zapadła
cisza. Profesor McGonagall wprowadziła długi rz ˛ad pierwszoroczniaków. Harry’emu,
Ronowi i Hermionie mokre szaty kleiły si˛e do ciała, ale to było nic
w porównaniu z nowymi uczniami. Sprawiali wra˙zenie, jakby przepłyn˛eli jezioro
wpław. Wszyscy dygotali z zimna i strachu, podchodz ˛ac do stołu nauczycielskiego
i zatrzymuj ˛ac si˛e przed nim w szeregu, twarzami do sali — wszyscy prócz
najmniejszego z nich, chłopca o mysich włosach, otulonego w cos, w czym Harry ´
rozpoznał płaszcz z krecich futerek, nale˙z ˛acy do Hagrida. Płaszcz był tak wielki,
˙ze chłopiec wygl ˛adał, jakby miał na sobie futrzany namiot. Znad kołnierza wygl
˛adała mała, wykrzywiona z przej˛ecia buzia. Kiedy w koncu stan ˛ał w szeregu, ´
dostrzegł Colina Creeveya, uniósł oba kciuki i oznajmił: „Wpadłem do jeziora!”
Najwyra´zniej był tym zachwycony.
Profesor McGonagall ustawiła przed pierwszoroczniakami stołek o czterech
nogach, a na nim zło˙zyła bardzo star ˛a, wyswiechtan ˛a i połatan ˛a tiar˛e czarodzieja. ´
Pierwszoroczniacy utkwili w niej oczy i to samo zrobiła reszta uczniów. Przez
chwil˛e panowała cisza. Potem rozdarcie tu˙z przy rondzie rozwarło si˛e jak usta,
a kapelusz zaspiewał: ´
Tysi ˛ac lub wi˛ecej lat temu,
Tu˙z po tym, jak uszył mnie krawiec,
Zyło raz czworo czarodziejów, ˙
Niezrównanych w magii i sławie.
Smiały Gryffindor z wrzosowisk, ´
Pi˛ekna Ravenclaw z górskich hal,
Przebiegły Slytherin z trz˛esawisk,
Słodka Hufflepuff z dolin dna.
Jedno wielkie dzielili marzenie,
Jedn ˛a nadziej˛e, smiały plan: Wychowa´c nowe pokolenie, ´
Czarodziejów pot˛e˙znych klan.
Takie s ˛a pocz ˛atki Hogwartu,
Tak powstał ka˙zdy dom,
Bo ka˙zdy z magów upartych
Zapragn ˛ał mie´c własny tron.
Ka˙zdy inn ˛a wartos´c ceni, ´
Ka˙zdy inn ˛a z cnót obrał za sw ˛a,
Ka˙zdy inn ˛a zdolnos´c ch˛etnie krzewi, ´
I chce jej zbudowa´c trwały dom.
Gryffindor prawos´c wystawia, ´
Odwag˛e ceni i uczciwos´c, ´
116
Ravenclaw do sprytu namawia,
Za pierwsz ˛a z cnót uznaje bystros´c. ´
Hufflepuff ma w pogardzie leni
I nagradza tylko pracowitych.
A przebiegły jak w ˛a˙z Slytherin
Wspiera ˙z ˛adnych władzy i ambitnych.
Póki ˙zyj ˛a, mog ˛a łatwo wybiera´c
Faworytów, nadzieje, talenty,
Lecz co poczn ˛a, gdy przyjdzie umiera´c,
Jak przełama´c smierci kr ˛ag zakl˛ety? ´
Jak ka˙zd ˛a z cnót nadal krzewi´c?
Jak dla ka˙zdej zachowa´c tron?
Jak nowych uczniów podzieli´c,
By ka˙zdy odnalazł własny dom?
To Gryffindor wpada na sposób:
Zdejmuje sw ˛a tiar˛e — czyli mnie,
A ka˙zda z tych czterech osób
Cz ˛astk˛e marze´n swych we mnie tchnie.
Wi˛ec teraz ja was wybieram,
Ja serca i mózgi przesiewam,
Ka˙zdemu dom przydzielam
I talentów rozwój zapewniam.
Wi˛ec smiało, młodzie˙zy, bez trwogi, ´
Na uszy mnie wci ˛agaj i czekaj,
Ja domu wyznacz˛e wam progi,
A nigdy z wyborem nie zwlekam.
Nie myl˛e si˛e te˙z i nie waham,
Bo nikt nigdy mnie nie oszukał,
Gdzie kto ma przydział, powiem,
Niech ka˙zde z was mnie wysłucha.
Kiedy Tiara Przydziału skonczyła ´ spiewa ´ c, Wielka Sala rozbrzmiała wiwatami ´
i oklaskami.
— To nie jest ta piosenka, któr ˛a spiewała, kiedy nam dawała przydział — ´
zauwa˙zył Harry, klaszcz ˛ac razem z innymi.
— Co rok jest nowa — rzekł Ron. — Taki kapelusz musi miec chyba strasznie ´
nudne ˙zycie, no nie? Pewnie przez cały rok wymysla nast˛epn ˛a. ´
Profesor McGonagall rozwijała ju˙z wielki zwój pergaminu.
— Uczen albo uczennica, której nazwisko wyczytam, wkłada tiar˛e i siada na ´
stołku — oznajmiła pierwszoroczniakom. — Po usłyszeniu swojego przydziału
wstaje i siada przy odpowiednim stole.
117
— Ackerley, Stewart!
Wyst ˛apił jakis chłopiec, dygoc ˛ac na całym ciele, wło˙zył Tiar˛e Przydziału na ´
głow˛e a˙z po uszy i usiadł na stołku.
— Ravenclaw! — wrzasn˛eła tiara.
Stewart Ackerley zdj ˛ał kapelusz i pospiesznie zaj ˛ał miejsce przy stole Krukonów,
którzy powitali go oklaskami. Harry dostrzegł Cho, szukaj ˛ac ˛a Krukonów,
zawzi˛ecie oklaskuj ˛ac ˛a Ackerleya. Przez chwil˛e poczuł dziwn ˛a ochot˛e, by samemu
usi ˛as´c przy stole Ravenclawu. ´
— Baddock, Malcolm!
— Slytherin!
Przy stole w drugim koncu sali wybuchły wiwaty. Kiedy Baddock usiadł przy ´
tym stole, Harry zobaczył klaszcz ˛acego Malfoya. Zastanowił si˛e przez chwil˛e,
czy Baddock wie, ˙ze ze Slytherinu wyszło wi˛ecej wied´zm i czarnoksi˛e˙zników ni˙z
z innych domów. Fred i George zasyczeli pogardliwie, kiedy Baddock usiadł.
— Branstone, Eleanor!
— Hufflepuff!
— Cauldwell, Owen!
— Hufflepuff!
— Creevey, Dennis!
Mały Dennis wyszedł z szeregu, potykaj ˛ac si˛e o zbyt długi płaszcz Hagrida,
i w tym samym momencie sam Hagrid wszedł przez drzwi za stołem nauczycielskim.
Prawie dwukrotnie wy˙zszy od przeci˛etnego m˛e˙zczyzny i przynajmniej
trzy razy szerszy, z długimi, rozczochranymi czarnymi włosami i zmierzwion ˛a
brod ˛a, Hagrid wygl ˛adał troch˛e przera˙zaj ˛aco, ale było to fałszywe wra˙zenie, bo
Harry, Ron i Hermiona dobrze wiedzieli, ˙ze olbrzym ma bardzo ˙zyczliwe usposobienie.
Mrugn ˛ał do nich, kiedy usiadł przy koncu stołu nauczycielskiego i zacz ˛ał ´
si˛e przygl ˛adac, jak Dennis Creevey wkłada Tiar˛e Przydziału. Szpara przy rondzie ´
rozszerzyła si˛e i. . .
— Gryffindor! — rykn˛eła tiara.
Hagrid klaskał razem z Gryfonami, kiedy Dennis, promieniej ˛ac radosci ˛a, zdj ˛ał ´
tiar˛e, poło˙zył j ˛a z powrotem na stołku i pospieszył do swojego brata.
— Colin, wpadłem do wody! — powiedział piskliwym głosem, rzucaj ˛ac si˛e
na puste krzesło. — Mówi˛e ci, ale było super! A w wodzie cos mnie złapało ´
i wepchn˛eło z powrotem do łódki!
— Ekstra! — ucieszył si˛e Colin, równie jak on podekscytowany. — Dennis,
to pewnie była wielka kałamarnica!
— Uauuu! — zawołał uradowany Dennis, jakby nigdy, nawet w najsmielszych ´
marzeniach, nie był w stanie sobie wyobrazic, ˙ze wpadnie do wstrz ˛asanego burz ˛a, ´
straszliwie gł˛ebokiego jeziora i zostanie uratowany przez olbrzymiego morskiego
potwora.
118
— Dennis! Dennis! Widzisz tego chłopaka, o, tam? Tego z czarnymi włosami,
w okularach? Widzisz go? Wiesz, kto to jest?
Harry szybko odwrócił wzrok, wpatruj ˛ac si˛e w Tiar˛e Przydziału, która teraz
spoczywała na głowie Emmy Dobbs.
Ceremonia przydziału trwała; chłopcy i dziewcz˛eta — z ró˙znym stopniem
przera˙zenia na twarzach — po kolei podchodzili do stołka. Kolejka powoli si˛e
zmniejszała. Profesor McGonagall dotarła do litery L.
— Szybciej — j˛ekn ˛ał Ron, masuj ˛ac sobie ˙zoł ˛adek.
— No wiesz, Ron, ceremonia przydziału jest chyba wa˙zniejsza od pełnego
brzucha — zauwa˙zył Prawie Bezgłowy Nick, kiedy „Madley, Laura!” została Puchonk
˛a.
— No jasne, zwłaszcza jak si˛e jest martwym — warkn ˛ał Ron.
— Mam nadziej˛e, ˙ze tegoroczny zaci ˛ag do Gryffindoru stanie na wysokosci ´
zadania — rzekł Nick, oklaskuj ˛ac Natali˛e McDonald, która usiadła przy ich stole.
— Nie chcemy przerwac zwyci˛eskiej passy, prawda? ´
W ci ˛agu ostatnich trzech lat Gryffindor za ka˙zdym razem zdobywał Puchar
Domów.
— Pritchard, Graham!
— Slytherin!
— Quirke, Orla!
— Ravenclaw!
I wreszcie, po „Whitby, Kevin!” („Hufflepuff!”), ceremonia przydziału dobiegła
konca. Profesor McGonagall wyniosła z sali tiar˛e i stołek. ´
— Najwy˙zszy czas — powiedział Ron, łapi ˛ac za widelec i nó˙z i spogl ˛adaj ˛ac
wyczekuj ˛aco na swój talerz.
Teraz powstał profesor Dumbledore. Z usmiechem rozejrzał si˛e po sali i roz- ´
warł ramiona w gescie powitania. ´
— Mam wam do powiedzenia tylko jedno — rzekł, a jego gł˛eboki głos zadudnił
echem po Wielkiej Sali. — Wsuwajcie.
— Brawo! — powiedzieli głosno Harry i Ron, kiedy puste półmiski zapełniły ´
si˛e nagle potrawami.
Prawie Bezgłowy Nick patrzył t˛esknie, jak Harry, Ron i Hermiona zgarniaj ˛a
jadło na talerze.
— Aaaach, pychota. . . — mrukn ˛ał Ron z ustami pełnymi tłuczonych ziemniaków.
— Macie szcz˛escie, ˙ze w ogóle co ´ s podano — powiedział Prawie Bezgłowy ´
Nick. — Były pewne kłopoty w kuchni.
— Dlaczego? Co ’˛e sta’o? — zapytał Harry, zmagaj ˛ac si˛e z wielkim k˛esem
pieczeni.
— Irytek, rzecz jasna — odrzekł Prawie Bezgłowy Nick, kr˛ec ˛ac głow ˛a, któ-
ra zachybotała niebezpiecznie. Podci ˛agn ˛ał nieco wy˙zej kryz˛e. — To, co zawsze.
119
Chciał wzi ˛ac udział w uczcie. . . no, a to jest absolutnie nie do przyj˛ecia, sami wie- ´
cie, co to za typ, za knut ogłady, jak zobaczy talerz, to nie mo˙ze si˛e powstrzymac,´
˙zeby nim w kogos nie cisn ˛a ´ c. Odbyli ´ smy narad˛e duchów. . . Gruby Mnich był za ´
tym, ˙zeby dac mu szans˛e. . . ale Krwawy Baron bardzo rozs ˛adnie, przynajmniej ´
w mojej opinii, przes ˛adził spraw˛e.
Krwawy Baron był duchem Slytherinu, pos˛epnym, milcz ˛acym widmem pochlapanym
srebrnymi plamami krwi. On jeden w całym Hogwarcie był w stanie
zapanowac nad Irytkiem. ´
— No tak, teraz rozumiem, dlaczego Irytek był taki wkurzony — rzekł Ron. —
A co on zmalował w tej kuchni?
— Och, to, co zwykle — odpowiedział Prawie Bezgłowy Nick, wzruszaj ˛ac ramionami.
— Spustoszenie. Porozrzucane garnki i dzbanki. Cała kuchnia w zupie.
Domowe skrzaty odchodz ˛ace od zmysłów ze strachu. . .
Brzd˛ek. To Hermiona przewróciła złoty puchar. Po stole popłyn ˛ał dyniowy
sok, plami ˛ac na pomaranczowo biały obrus, ale nie zwracała na to uwagi. ´
— To tutaj te˙z s ˛a domowe skrzaty? — zapytała, wytrzeszczaj ˛ac oczy na Prawie
Bezgłowego Nicka. — Tutaj, w Hogwarcie?
— Oczywiscie — odrzekł Nick, patrz ˛ac na ni ˛a ze zdumieniem. — Chyba naj- ´
wi˛ecej w całej Wielkiej Brytanii, bior ˛ac pod uwag˛e jedno zabudowanie. Ponad
setka.
— Nigdy ˙zadnego nie widziałam!
— Bo prawie nigdy nie opuszczaj ˛a kuchni w ci ˛agu dnia — powiedział Prawie
Bezgłowy Nick. — Wychodz ˛a w nocy, ˙zeby troch˛e posprz ˛atac, dopilnowa ´ c´
kominków. . . Zreszt ˛a. . . nie powinniscie ich widzie ´ c, prawda? Dobry domowy ´
skrzat to taki, o którego istnieniu w ogóle si˛e nie wie.
Hermiona wpatrywała si˛e w niego, nadal wyra´znie wstrz ˛asni˛eta. ´
— Ale przecie˙z chyba dostaj ˛a jak ˛as zapłat˛e? Maj ˛a wakacje, prawda? I. . . ´
i zwolnienia chorobowe, emerytury. . . wszystko?
Prawie Bezgłowy Nick zarechotał tak, ˙ze kryza mu si˛e zsun˛eła, a głowa odpadła,
wisz ˛ac na skrawku widmowej skóry i mi˛esnia. ´
— Zwolnienia chorobowe i emerytury! — zawołał, wpychaj ˛ac sobie z powrotem
głow˛e na ramiona i zabezpieczaj ˛ac j ˛a ponownie kryz ˛a. — Domowe skrzaty
nie chc ˛a ˙zadnych zwolnien chorobowych ani emerytur! ´
Hermiona spojrzała na swoj ˛a prawie nie tkni˛et ˛a porcj˛e, odło˙zyła widelec i nó˙z
i odsun˛eła talerz.
— Och, ’haj spo’ój ’Emiono — powiedział Ron, opryskuj ˛ac Harry’ego puddingiem.
— Uuups. . . ple’paham, ’Arry. . . — Przełkn ˛ał wreszcie. — Nie załatwisz
im zwolnien chorobowych, głodz ˛ac si˛e na ´ smier ´ c.´
— Praca niewolnicza — powiedziała Hermiona, oddychaj ˛ac ci˛e˙zko przez
nos. — Dzi˛eki temu mamy t˛e uczt˛e. Dzi˛eki pracy niewolniczej.
I nie zjadła ju˙z ani k˛esa.
120
Deszcz wci ˛a˙z b˛ebnił w wysokie, ciemne okna. Kolejny grzmot wstrz ˛asn ˛ał
szybami, a burzliwe niebo rozbłysło, oswietlaj ˛ac złote talerze, gdy znikły resztki ´
pierwszego dania, a na stołach pojawiły si˛e desery.
— Hermiono, placek owocowy z syropem! — zawołał Ron, machaj ˛ac ku niej
r˛ek ˛a, by poczuła zapach. — Ja ci˛e kr˛ec˛e, zobacz! Czekoladowy przekładaniec!
Ale Hermiona spojrzała na niego zupełnie tak, jak profesor McGonagall, wi˛ec
dał jej spokój.
Kiedy uporano si˛e z deserami, i talerze, z których znikły ostatnie okruszki, zabłysły
czystym złotem, ponownie powstał Albus Dumbledore. Wesoły gwar ucichł
prawie natychmiast, słychac było tylko wycie wiatru i b˛ebnienie deszczu. ´
— Moi mili! — rzekł, usmiechaj ˛ac si˛e promiennie. — Skoro ju˙z wszyscy naje- ´
dli si˛e i napili — („Yhm”, mrukn˛eła Hermiona) — musz˛e jeszcze raz prosic was ´
o uwag˛e. Pragn˛e wam przekazac par˛e informacji. Pan Filch, nasz wo´zny, prosił ´
mnie, abym wam powiedział, ˙ze lista przedmiotów zakazanych w obr˛ebie szkoły
została w tym roku poszerzona o wrzeszcz ˛ace jo-jo, z˛ebate frysbi i niechybiaj ˛ace
bumerangi. Pełna lista zawiera chyba czterysta trzydziesci siedem przedmiotów ´
i jest do wgl ˛adu w biurze pana Filcha, jesli które ´ s z was zechciałoby do niej zaj- ´
rzec.´
K ˛aciki ust zadrgały mu lekko.
— Jak zawsze — ci ˛agn ˛ał dalej — pragn ˛ałbym wam przypomniec, ˙ze ˙zaden ´
uczen nie ma prawa wst˛epu do Zakazanego Lasu, a uczniowie pierwszej i drugiej ´
klasy nie mog ˛a odwiedzac Hogsmeade. Z najwy˙zsz ˛a przykro ´ sci ˛a musz˛e was te˙z ´
poinformowac, ˙ze w tym roku nie b˛edzie mi˛edzydomowych rozgrywek o Puchar ´
Quidditcha.
— Co? — wydyszał Harry.
Spojrzał na Freda i George’a, którzy grali z nim w reprezentacji Gryffindoru.
Poruszali ustami bezd´zwi˛ecznie, najwyra´zniej pozbawieni mowy.
— A nie b˛edzie ich — ci ˛agn ˛ał Dumbledore — z powodu pewnego wa˙znego
wydarzenia, które b˛edzie trwało od pa´zdziernika przez cały rok szkolny, pochłaniaj
˛ac wi˛ekszos´c czasu i energii nauczycieli. Jestem jednak pewny, ˙ze nie b˛edzie- ´
cie ˙załowac. Mam wielk ˛a przyjemno ´ s´c oznajmi ´ c wam, ˙ze w tym roku w Hogwar- ´
cie. . .
Ale w tym momencie gruchn ˛ał grzmot, a drzwi Wielkiej Sali rozwarły si˛e
z hukiem.
W drzwiach stał jakis m˛e˙zczyzna spowity w czarny płaszcz podró˙zny, wspie- ´
raj ˛ac si˛e na długiej lasce. Wszystkie głowy zwróciły si˛e w stron˛e przybysza, nagle
oswietlonego zygzakiem błyskawicy, która rozdarła mroczne sklepienie. Odrzucił ´
kaptur, strz ˛asn ˛ał z oczu grzyw˛e ciemnoszarych włosów, po czym ruszył ku stołowi
nauczycielskiemu, a głuchy stukot, towarzysz ˛acy jego krokom, rozchodził si˛e
echem po całej sali.
121
Doszedł do konca stołu, skr˛ecił w prawo i poku ´ stykał ci˛e˙zko w kierunku Dum- ´
bledore’a. Jeszcze jedna błyskawica zajasniała na sklepieniu. Hermiona wci ˛agn˛eła ´
głosno powietrze. ´
Blask błyskawicy oswietlił twarz przybysza, uwydatniaj ˛ac ka˙zdy jej rys, a była ´
to twarz niepodobna do niczego. Wygl ˛adała, jakby została wyrze´zbiona ze zbielałego
od wiatru i deszczu drewna, i to przez kogos, kto nie bardzo wiedział, jak ´
powinna wygl ˛adac twarz ludzka, a w dodatku niezbyt sprawnie posługiwał si˛e ´
dłutem. Posiekana była licznymi bliznami. Usta wygl ˛adały jak poprzeczne rozci˛ecie,
a sporej cz˛esci nosa po prostu brakowało. Ale tym, co budziło prawdziwe ´
przera˙zenie, były oczy przybysza.
Jedno z nich było małe, czarne, paciorkowate. Drugie — wielkie, okr ˛agłe jak
moneta i jaskrawoniebieskie. To niebieskie oko poruszało si˛e nieustannie bez jednego
mrugni˛ecia, w gór˛e, na dół, na boki, całkiem niezale˙znie od drugiego oka.
W pewnej chwili rozjarzona niebieska t˛eczówka pow˛edrowała gdzies w gór˛e, a˙z ´
w ogóle znikn˛eła, pozostawiaj ˛ac samo białko, jakby jej własciciel przygl ˛adał si˛e ´
tyłowi swej głowy.
Przybysz doszedł do Dumbledore’a. Wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e, równie˙z pokryt ˛a bliznami,
a Dumbledore j ˛a uscisn ˛ał, mrucz ˛ac co ´ s, czego Harry nie dosłyszał. Chyba ´
zadał przybyszowi jakies pytanie, a ten potrz ˛asn ˛ał głow ˛a bez u ´ smiechu i odpowie- ´
dział półgłosem. Dumbledore kiwn ˛ał głow ˛a i wskazał przybyszowi wolne krzesło
po swojej prawej r˛ece. Przybysz usiadł, strz ˛asn ˛ał szar ˛a grzyw˛e z twarzy, przyci
˛agn ˛ał do siebie talerz z kiełbaskami, podniósł go do resztek nosa i pow ˛achał.
Potem wyj ˛ał z kieszeni mały nó˙z, nadział kiełbask˛e na jego koniec i zacz ˛ał jes´c.´
Jego normalne oko utkwione było w kiełbasce, ale niebieskie nieustannie miotało
si˛e we wszystkie strony, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po sali.
— Pragn˛e wam przedstawic naszego nowego nauczyciela obrony przed czarn ˛a ´
magi ˛a — Dumbledore przemówił pogodnym tonem w głuchej ciszy — profesora
Moody’ego.
Nowych profesorów zazwyczaj witano gromkimi oklaskami, ale tym razem
zaklaskali tylko Hagrid i sam Dumbledore. Po kilku klasni˛eciach, które potoczyły ´
si˛e echem w głuchej ciszy, i oni przestali. Wszyscy inni zdawali si˛e tak wstrz ˛asni˛eci
dziwacznym wygl ˛adem Moody’ego, ˙ze tylko wytrzeszczali na niego oczy. ´
— Moody? — mrukn ˛ał Harry do Rona. — Szalonooki Moody? Ten, do któ-
rego wybrał si˛e dzisiaj twój tata, ˙zeby mu pomóc?
— Chyba on — odpowiedział cicho Ron.
— Co mu si˛e stało? — szepn˛eła Hermiona. — Co si˛e stało z jego twarz ˛a?
— Nie wiem — odszepn ˛ał jej Ron, wpatruj ˛ac si˛e w Moody’ego zafascynowany.
Moody zdawał si˛e nie zwracac najmniejszej uwagi na to raczej chłodne powi- ´
tanie. Ignoruj ˛ac stoj ˛acy przed nim dzban z sokiem dyniowym, si˛egn ˛ał do kieszeni
płaszcza, wyci ˛agn ˛ał piersiówk˛e i poci ˛agn ˛ał z niej t˛egi łyk. Kiedy podnosił r˛ek˛e,
122
aby si˛e napic, skraj płaszcza uniósł si˛e o kilka cali i Harry zobaczył pod stołem ´
kawałek drewnianej nogi, zakonczonej stop ˛a z pazurami. ´
Dumbledore ponownie odchrz ˛akn ˛ał.
— Jak własnie mówiłem — rzekł, u ´ smiechaj ˛ac si˛e do setek uczniów przed so- ´
b ˛a, z których ka˙zdy wpatrywał si˛e wci ˛a˙z w Szalonookiego Moody’ego — w ci ˛agu
nadchodz ˛acych miesi˛ecy b˛edziemy mieli zaszczyt byc uczestnikami bardzo pod- ´
niecaj ˛acego wydarzenia, wydarzenia, które nie miało miejsca ju˙z od ponad wieku.
Mam wielk ˛a przyjemnos´c oznajmi ´ c wam, ˙ze w tym roku odb˛edzie si˛e w Hogwar- ´
cie Turniej Trójmagiczny!
— Pan chyba ZARTUJE! — krzykn ˛ał Fred Weasley. ˙
Napi˛ecie wywołane pojawieniem si˛e Moody’ego nagle prysło. Prawie wszyscy
si˛e rozesmiali, a Dumbledore zacmokał. ´
— Ja wcale nie ˙zartuj˛e, panie Weasley — powiedział — choc teraz, jak ju˙z ´
pan o tym wspomniał, przypomniał mi si˛e znakomity dowcip, który usłyszałem
tego lata, o trollu, wied´zmie i krasnoludku, którzy wchodz ˛a do baru i. . .
Profesor McGonagall odchrz ˛akn˛eła głosno. ´
— Ee. . . ale mo˙ze nie czas, ˙zeby. . . — zmieszał si˛e Dumbledore. — Na czym
to ja skonczyłem? Aha, na Turnieju Trójmagicznym. . . no wi˛ec tak. . . niektórzy ´
z was nie wiedz ˛a, na czym taki turniej polega, wi˛ec mam nadziej˛e, ˙ze ci, któ-
rzy wiedz ˛a, wybacz ˛a mi to krótkie wyjasnienie, pozwalaj ˛ac swoim my ´ slom bł ˛a- ´
kac si˛e swobodnie. Otó˙z pierwszy turniej odbył si˛e jakie ´ s siedemset lat temu, ja- ´
ko przyjacielskie współzawodnictwo trzech najwi˛ekszych w Europie szkół magii
i czarodziejstwa: Hogwartu, Beauxbatons i Durmstrangu. Ka˙zda szkoła wybiera-
ła swojego reprezentanta, a owych trzech reprezentantów rywalizowało mi˛edzy
sob ˛a w trzech magicznych zadaniach. Turniej odbywał si˛e co pi˛ec lat, po kolei ´
w ka˙zdej szkole, i w powszechnej opinii był znakomit ˛a okazj ˛a do zadzierzgni˛ecia
trwałych wi˛ezi mi˛edzy młodymi czarownicami i czarodziejami ró˙znych narodowosci.
Niestety, ofiar ´ smiertelnych było tyle, ˙ze w ko ´ ncu zaprzestano organizowa ´ c´
turnieje.
— Ofiar smiertelnych? — szepn˛eła Hermiona z lekko przera˙zon ˛a min ˛a. ´
Wi˛ekszos´c uczniów nie podzielała jednak jej niepokoju. Wielu szeptało mi˛e- ´
dzy sob ˛a w podnieceniu, a samego Harry’ego bardziej interesowało dowiedzenie
si˛e czegos wi˛ecej o turnieju ni˙z zajmowanie si˛e ofiarami ´ smiertelnymi sprzed kil- ´
kuset lat.
— W ci ˛agu wieków podejmowano próby powrotu do tradycji turnieju — ci ˛agn
˛ał Dumbledore — ale ˙zadna si˛e nie powiodła. Nasz Departament Mi˛edzynarodowej
Współpracy Czarodziejów i Departament Czarodziejskich Gier i Sportów
uznały jednak, ˙ze nadszedł czas na jeszcze jedn ˛a prób˛e. Pracowalismy ci˛e˙zko ´
przez całe lato, by miec pewno ´ s´c, ˙ze tym razem ˙zaden mistrz nie znajdzie si˛e ´
w smiertelnym zagro˙zeniu. Dyrektorzy Beauxbatons i Durmstrangu przyb˛ed ˛a do ´
nas w pa´zdzierniku z listami kandydatów, a wybór trzech reprezentantów odb˛e-
123
dzie si˛e w Noc Duchów. Niezale˙zny s˛edzia os ˛adzi, którzy uczniowie najbardziej
zasługuj ˛a na to, by współzawodniczyc o Puchar Turnieju Trójmagicznego, chwał˛e ´
swojej szkoły i tysi ˛ac galeonów.
— Wchodz˛e w to! — sykn ˛ał Fred Weasley, a twarz mu si˛e rozjasniła na my ´ sl´
o takiej chwale i bogactwie.
A nie był wcale jedyn ˛a osob ˛a, która ju˙z wyobra˙zała sobie siebie jako reprezentanta
Hogwartu. Harry widział przy ka˙zdym stole uczniów wpatrzonych z najwy˙zszym
przej˛eciem w Dumbledore’a lub szepcz ˛acych gor ˛aczkowo do swoich
s ˛asiadów. Ale Dumbledore znowu przemówił i w sali natychmiast zaległa cisza.
— Wiem, ˙ze ka˙zde z was pragn˛ełoby zdobyc Puchar Turnieju Trójmagicznego ´
dla Hogwartu. Dyrektorzy poszczególnych szkół i przedstawiciele Ministerstwa
Magii uzgodnili jednak, ˙ze w tym roku zastosujemy ograniczenie wieku kandydatów.
Mog ˛a si˛e zgłaszac tylko ci, którzy uko ´ nczyli siedemna ´ scie lat. Uwa˙zamy ´
to — tu podniósł nieco głos, bo w sali rozbrzmiało kilka okrzyków oburzenia
i zawodu, a Fred i George Weasleyowie wygl ˛adali, jakby dostali nagłego napadu
szału — za niezb˛edne, jako ˙ze zadania turniejowe b˛ed ˛a wyj ˛atkowo trudne i niebezpieczne,
i choc zostan ˛a przedsi˛ewzi˛ete wszelkie ´ srodki ostro˙zno ´ sci, nie s ˛adzi- ´
my, by uczniowie poni˙zej szóstej i siódmej klasy mogli sobie z nimi poradzic.´
Osobiscie dopilnuj˛e, by ˙zaden ucze ´ n, który nie ma jeszcze siedemnastu lat, nie ´
próbował oszukac niezale˙znego s˛edziego co do swego wieku, by dosta ´ c si˛e na ´
list˛e kandydatów.
Jego jasnoniebieskie oczy drgn˛eły, kiedy przez chwil˛e zatrzymał wzrok na
buntowniczych twarzach Freda i George’a.
— Dlatego prosz˛e was, byscie nie marnowali czasu na zgłaszanie si˛e, je ´ sli nie ´
macie siedemnastu lat. Delegacje Beauxbatons i Durmstrangu przyb˛ed ˛a w pa´zdzierniku
i pozostan ˛a w Hogwarcie prawie do konca tego roku. Jestem pewny, ´
˙ze oka˙zecie naszym zagranicznym gosciom prawdziw ˛a, godn ˛a naszej szkoły go- ´
scinno ´ s´c, a naszemu reprezentantowi szczere i bezwarunkowe poparcie. No, ale ´
ju˙z jest pó´zno, a wiem, jak bardzo zale˙zy ka˙zdemu z was, by jutro rano wstac´
wypocz˛etym i gotowym do rozpocz˛ecia nauki. Pora spac! Zmykajcie! ´
Dumbledore usiadł i zacz ˛ał rozmawiac z Szalonookim Moodym. Wybuchł ´
gwar, rozległo si˛e szuranie krzeseł i stóp, gdy wszyscy uczniowie powstali i ruszyli
tłumnie ku podwójnym drzwiom wiod ˛acym do sali wejsciowej. ´
— Nie mog ˛a nam tego zrobic! — powiedział George Weasley, który nie przy- ´
ł ˛aczył si˛e do tłumu szturmuj ˛acego drzwi, tylko stał nadal przy stole, łypi ˛ac wscie- ´
kle na Dumbledore’a. — Konczymy siedemna ´ scie lat w kwietniu, i co, nie dadz ˛a ´
nam szansy?
— Ja tam mam ich w nosie i si˛e zgłaszam — oswiadczył Fred, który równie˙z ´
patrzył spode łba na stół nauczycielski. — Reprezentanci b˛ed ˛a mogli robic mnó- ´
stwo rzeczy, na które normalnie nikomu by nie pozwolono. No i tysi ˛ac galeonów
nagrody!
124
— Taak — mrukn ˛ał Ron z niezbyt przytomn ˛a min ˛a. — Tak, tysi ˛ac galeonów.
. .
— Słuchajcie — powiedziała Hermiona — jak si˛e st ˛ad nie ruszycie, to tylko
my pozostaniemy w sali.
Ruszyli wi˛ec w kierunku sali wejsciowej. Bli´zniacy dyskutowali o tym, w jaki ´
sposób Dumbledore mo˙ze powstrzymac od zgłoszenia si˛e do turnieju tych, którzy ´
nie maj ˛a jeszcze siedemnastu lat.
— Kim jest ten niezale˙zny s˛edzia, który ma zadecydowac o tym, kto b˛edzie ´
reprezentował szkoły?
— Nie mam poj˛ecia — odrzekł Fred — ale to jego trzeba b˛edzie wykołowac.´
George, mysl˛e ˙ze par˛e kropel eliksiru postarzaj ˛acego mo˙ze wystarczy ´ c. . . ´
— Przecie˙z Dumbledore wie, ile macie lat — powiedział Ron.
— No tak, ale to nie on wybierze zawodników, prawda? Mnie tam si˛e wydaje,
˙ze jak ju˙z ten s˛edzia pozna tych, którzy si˛e zgłosz ˛a, wybierze po prostu najlepszego
z ka˙zdej szkoły, nie zastanawiaj ˛ac si˛e nad jego wiekiem. Dumbledore stara si˛e
tylko powstrzymac nas od zgłoszenia. ´
— Pami˛etajcie, ˙ze w tym turnieju ludzie tracili ˙zycie! — odezwała si˛e Hermiona
zaniepokojonym tonem, kiedy przeszli przez drzwi ukryte pod gobelinem
i zacz˛eli si˛e wspinac po kolejnych, w˛e˙zszych ju˙z schodach. ´
— Tak, ale to było par˛e wieków temu — stwierdził lekcewa˙z ˛aco Fred. —
A zreszt ˛a, bez odrobiny ryzyka nie ma prawdziwej zabawy. Hej, Ron, jak wymyslimy
jaki ´ s sposób, ˙zeby wykołowa ´ c Dumbledore’a, to si˛e zgłosisz? ´
— A co ty o tym myslisz? — zapytał Ron Harry’ego. — Fajnie by było znale´z ´ c´
si˛e na liscie, co? Ale pewnie wybior ˛a kogo ´ s starszego. . . pewnie uznaj ˛a, ˙ze my ´
chyba jeszcze za mało umiemy. . .
— Ja tam dobrze wiem, ˙ze za mało umiem — rozległ si˛e za plecami Freda
i George’a ponury głos Neville’a. — Chocia˙z babcia na pewno by chciała, ˙zebym
spróbował, zawsze powtarza, ˙ze powinienem dbac o honor rodziny. B˛ed˛e ´
musiał. . . auuu!
Noga zapadła mu si˛e w stopien w połowie schodów. W Hogwarcie było wiele ´
takich fałszywych stopni, a akurat ten wi˛ekszos´c uczniów znała tak dobrze, ˙ze ´
przeskakiwała go bez zastanowienia, ale Neville miał nieustannie kłopoty z pami˛eci
˛a. Harry i Ron chwycili go pod pachy i wyci ˛agn˛eli z pułapki, podczas gdy
zbroja stoj ˛aca na podescie u szczytu schodów podzwaniała i zgrzytała, zanosz ˛ac ´
si˛e smiechem. ´
— Przymknij si˛e — warkn ˛ał Ron, zatrzaskuj ˛ac jej przyłbic˛e, kiedy przechodzili
obok.
Doszli korytarzem do tajemnego wejscia do Gryffindoru, ukrytego za wielkim ´
portretem otyłej damy w jedwabnej ró˙zowej sukni.
— Hasło? — zapytała, kiedy podeszli.
— Banialuki — odrzekł George. — Tak mi powiedział na dole prefekt.
125
Portret odchylił si˛e, ukazuj ˛ac dziur˛e w scianie, przez któr ˛a przele´zli do po- ´
koju wspólnego. Trzaskaj ˛acy ogien na kominku ogrzewał du˙z ˛a, okr ˛agł ˛a komnat˛e, ´
pełn ˛a wysłu˙zonych foteli i stolików. Hermiona rzuciła pos˛epne spojrzenie na roztanczone
wesoło płomienie, a Harry usłyszał, jak mrukn˛eła: „Praca niewolnicza”, ´
zanim powiedziała im dobranoc i znikn˛eła na schodach wiod ˛acych do sypialni
dziewcz ˛at.
Harry, Ron i Neville wspi˛eli si˛e po ostatnich, spiralnych schodach do swojego
dormitorium na samym szczycie wie˙zy Gryffindoru. Przy scianach stało tam pi˛e ´ c´
łó˙zek, ka˙zde z czterema kolumienkami w rogach, mi˛edzy którymi wisiały ciemnoczerwone
zasłony. Przy ka˙zdym stał w nogach kufer własciciela. Dean i Seamus ´
szykowali si˛e ju˙z do snu. Seamus przypi ˛ał sobie nad łó˙zkiem irlandzk ˛a rozetk˛e,
a Dean plakat Wiktora Kruma nad nocnym stolikiem. Obok wisiał jego stary plakat
z piłkarsk ˛a dru˙zyn ˛a West Ham.
— Kretynstwo — mrukn ˛ał Ron, kr˛ec ˛ac głow ˛a na widok całkowicie nierucho- ´
mych zawodników.
Harry, Ron i Neville przebrali si˛e w pi˙zamy i powskakiwali do łó˙zek. Ktos —´
bez w ˛atpienia jakis domowy skrzat — powsadzał im mi˛edzy prze ´ scieradła ogrze- ´
wacze. Cudownie było le˙zec sobie w ciepłym łó˙zku i słucha ´ c szalej ˛acej na ze- ´
wn ˛atrz burzy.
— Wiesz, ja bym mógł si˛e zgłosic — napłyn ˛ał do Harry’ego z ciemno ´ sci sen- ´
ny głos Rona — gdyby Fred i George wymyslili jak. . . a ty. . . nigdy nie wiadomo, ´
co?
— Chyba nie. . .
Harry przewrócił si˛e na bok. Oczami wyobra´zni zobaczył cał ˛a seri˛e scen. . .
Wyprowadza w pole niezale˙znego s˛edziego. . . zostaje reprezentantem Hogwartu.
. . stoi na szkolnych błoniach, unosi r˛ece w gescie triumfu, a cała szkoła ´
wrzeszczy i klaszcze z zachwytu. . . Tak, zdobył Puchar Turnieju Trójmagicznego.
. . wsród tłumu uczniów dostrzega wyra´znie Cho, z podziwem na twarzy. . . ´
Harry zasmiał si˛e w poduszk˛e, wyj ˛atkowo rad, ˙ze Ron nie mo˙ze zobaczy ´ c´
tego, co on.
dzików, a potem szerokim podjazdem potoczyły si˛e ku zamkowi, chyboc ˛ac si˛e
niebezpiecznie w podmuchach wsciekłej nawałnicy. Przycisn ˛awszy nos do okna, ´
Harry ujrzał zbli˙zaj ˛acy si˛e coraz bardziej Hogwart, z wieloma oswietlonymi okna- ´
mi migoc ˛acymi niewyra´znie za kurtyn ˛a g˛estego deszczu. Błyskawica rozdarła niebo,
gdy ich powóz zatrzymał si˛e przed wielkimi d˛ebowymi drzwiami frontowymi
na szczycie kamiennych schodków, po których ju˙z wspinali si˛e pospiesznie pasa-
˙zerowie pierwszych powozów. Harry, Ron, Hermiona i Neville wyskoczyli z powozu
i pobiegli ile sił w nogach po stopniach, podnosz ˛ac głowy dopiero wówczas,
gdy znale´zli si˛e w przepastnej i mrocznej, oswietlonej pochodniami sali wej ´ scio- ´
wej, z której na górne pi˛etro wiodły wspaniałe marmurowe schody.
— A niech to dunder swi ´ snie! — zawołał Ron potrz ˛asaj ˛ac głow ˛a i rozpry- ´
skuj ˛ac wokół siebie wod˛e. — Jak b˛edzie tak lało, to jezioro wyst ˛api z brzegów.
Przemokłem. . . AAAU!
Wielki, czerwony, napełniony wod ˛a balon spadł spod sufitu prosto na jego głow˛e
i p˛ekł, oblewaj ˛ac go od stóp do głów. Prychaj ˛ac i pluj ˛ac, Ron zatoczył si˛e na
Harry’ego, gdy druga bomba wodna, omin ˛awszy Hermion˛e, eksplodowała u stóp
Harry’ego, wlewaj ˛ac mu do adidasów strugi zimnej wody. Inni uczniowie wrzeszczeli
i rozpychali si˛e, usiłuj ˛ac wydostac si˛e z pola ra˙zenia. Harry spojrzał w gór˛e ´
i zobaczył unosz ˛acego si˛e jakies dwadzie ´ scia stóp nad posadzk ˛a poltergeista Iryt- ´
ka, małego ludzika w przystrojonej dzwoneczkami czapce i pomaranczowej kra- ´
watce; jego szeroka, złosliwa twarz st˛e˙zała w skupieniu, gdy wycelował kolejny ´
balon.
— IRYCIE! — zagrzmiał roze´zlony głos. — Na dół, ALE JUZ!˙
Profesor McGonagall, zast˛epca dyrektora i opiekunka Gryffindoru, wypadła
z Wielkiej Sali. Poslizn˛eła si˛e na mokrej posadzce i złapała Hermion˛e za szyj˛e, ´
˙zeby nie upas´c.´
— Oj. . . przepraszam, panno Granger. . .
— Nic nie szkodzi, pani profesor! — wysapała Hermiona, rozcieraj ˛ac sobie
gardło.
113
— Irytku, NATYCHMIAST do mnie! — warkn˛eła profesor McGonagall, prostuj
˛ac sobie spiczasty kapelusz i łypi ˛ac gro´znie sponad prostok ˛atnych okularów.
— Ja nic nie robi˛e! — zarechotał Irytek, ciskaj ˛ac wodn ˛a bomb˛e w grupk˛e
dziewcz ˛at z pi ˛atej klasy, które z wrzaskiem dały nurka do Wielkiej Sali. — Przecie˙z
i tak ju˙z s ˛a przemoczeni! Mały wodotrysk! Łiiiii! — I rzucił kolejn ˛a bomb˛e
w grupk˛e drugoklasistów, którzy własnie weszli do ´ srodka. ´
— Zawołam dyrektora! — krzykn˛eła profesor McGonagall. — Ostrzegam ci˛e,
Irytku. . .
Irytek wywalił j˛ezyk, cisn ˛ał ostatni ˛a wodn ˛a bomb˛e i poszybował w gór˛e ponad
marmurowymi schodami, rechoc ˛ac jak wariat.
— Ruszac si˛e! — powiedziała ostro profesor McGonagall do przemoczonego ´
tłumu. — Do Wielkiej Sali, szybko!
Harry, Ron i Hermiona ruszyli niepewnie po mokrej posadzce, slizgaj ˛ac si˛e co ´
chwila, ku podwójnym drzwiom po prawej stronie. Ron mruczał cos ze zło ´ sci ˛a ´
pod nosem, odgarniaj ˛ac sobie mokre włosy z twarzy.
Wielka Sala jak zawsze wygl ˛adała wspaniale, udekorowana odswi˛etnie do ´
uczty na rozpocz˛ecie roku szkolnego. W blasku setek swiec, unosz ˛acych si˛e w po- ´
wietrzu nad stołami, lsniły złote talerze i puchary. Przy czterech długich stołach ´
poszczególnych domów siedziało ju˙z mnóstwo rozgadanych uczniów; u szczytu,
po drugiej stronie pi ˛atego stołu, twarzami do sali, siedziało gremium profesorskie.
Było tu o wiele cieplej. Harry, Ron i Hermiona przeszli obok stołów Slizgonów, ´
Krukonów i Puchonów i usiedli razem z reszt ˛a Gryfonów w dalekim koncu sa- ´
li, tu˙z obok Prawie Bezgłowego Nicka, ducha Gryffindoru. Perłowobiały i na pół
przezroczysty, Nick miał na sobie swój zwykły kubrak, ozdobiony jednak wyj
˛atkowo wielk ˛a kryz ˛a, która zapewne miała podkresli ´ c uroczysty charakter tego ´
spotkania, ale i zapewnic wi˛eksz ˛a stabilno ´ s´c cz˛e ´ sciowo odci˛etej głowie. ´
— Dobry wieczór — powiedział, spogl ˛adaj ˛ac na nich z radosci ˛a. ´
— Zale˙zy dla kogo — odrzekł Harry, zdejmuj ˛ac adidasy, by wylac z nich wo- ´
d˛e. — Mam nadziej˛e, ˙ze pospiesz ˛a si˛e z ceremoni ˛a przydziału, umieram z głodu.
Ceremonia przydziału nowych uczniów do poszczególnych domów miała
miejsce na pocz ˛atku ka˙zdego nowego roku szkolnego, ale na skutek nieszcz˛esliwego
zbiegu okoliczno ´ sci Harry nie był obecny na ˙zadnej z nich poza t ˛a jedn ˛a, ´
kiedy sam po raz pierwszy znalazł si˛e w Hogwarcie. Bardzo chciał zobaczyc te- ´
goroczn ˛a.
Nagle z konca stołu dobiegł go podekscytowany, zdyszany głos: ´
— Hej, Harry!
Był to Colin Creevey, chłopiec z trzeciej klasy, dla którego Harry był idolem.
— Czes´c, Colin — odpowiedział bez zapału Harry. ´
— Harry, zgadnij, co b˛edzie! Zgadnij! Mój brat zaczyna nauk˛e! Mój brat Dennis!
— Ee. . . to wspaniale.
114
— Mówi˛e ci, ale jest przej˛ety! — zawołał Colin, podskakuj ˛ac na krzesle. — ´
Mam nadziej˛e, ˙ze trafi do Gryffindoru! Harry, trzymaj za niego kciuki, dobra?
— Ee. . . dobra. — Harry odwrócił si˛e do Hermiony, Rona i Prawie Bezgłowego
Nicka. — Bracia i siostry zwykle trafiaj ˛a do tego samego domu, prawda? —
Miał na mysli Weasleyów, których cała siódemka była w Gryffindorze. ´
— Och, niekoniecznie — powiedziała Hermiona. — Bli´zniaczka Parvati Patii
jest w Ravenclawie, a przecie˙z one s ˛a identyczne, wi˛ec niby powinny byc razem, ´
no nie?
Harry spojrzał na stół nauczycielski i pomyslał, ˙ze wi˛ecej przy nim pustych ´
miejsc ni˙z zwykle. Hagrid pewnie wci ˛a˙z przeprawia si˛e przez jezioro z pierwszoroczniakami,
profesor McGonagall nadzoruje osuszanie posadzki w sali wejscio- ´
wej, ale jest jeszcze jedno puste krzesło. . . Kogo brakuje?
— A gdzie jest nowy nauczyciel obrony przed czarn ˛a magi ˛a? — zapytała Hermiona,
która te˙z spogl ˛adała na stół profesorów.
Jeszcze nigdy nie mieli nauczyciela obrony przed czarn ˛a magi ˛a, który by wytrzymał
dłu˙zej ni˙z trzy semestry. Jak dot ˛ad Harry najbardziej polubił profesora
Lupina, który zrezygnował w ubiegłym roku. Przyjrzał si˛e stołowi nauczycielskiemu.
Nie, na pewno nie było ˙zadnej nowej twarzy.
— Mo˙ze nie mog ˛a znale´zc ch˛etnego! — powiedziała z niepokojem Hermiona. ´
Harry ponownie spojrzał na stół nauczycielski, tym razem przygl ˛adaj ˛ac si˛e
wszystkim uwa˙zniej. Malenki profesor Flitwick, nauczyciel zakl˛e ´ c, siedział na ´
stosie poduszek obok profesor Sprout, nauczycielki zielarstwa, która w kapeluszu
na bakier na rozwianych szarych włosach rozmawiała z profesor Sinistr ˛a, nauczaj
˛ac ˛a astronomii. Po drugiej stronie profesor Sinistry siedział Snape, nauczyciel
eliksirów, z ziemist ˛a twarz ˛a, tłustymi włosami i haczykowatym nosem — najmniej
przez Harry’ego lubiana osoba w całym Hogwarcie. „Najmniej lubiana” to
bardzo łagodne okreslenie, bo tak naprawd˛e Harry nienawidził go z całego serca. ´
Nienawis´c Harry’ego do Snape’a mo˙zna było porówna ´ c tylko z nienawi ´ sci ˛a, jak ˛a ´
Snape ˙zywił do Harry’ego, która pogł˛ebiła si˛e jeszcze bardziej w ubiegłym roku,
kiedy Harry pomógł Syriuszowi uciec z zamku tu˙z przed długim nosem Snape’a.
Snape i Syriusz byli wrogami jeszcze z lat szkolnych.
Krzesło po drugiej stronie Snape’a było puste; Harry przypuszczał, ˙ze to miejsce
profesor McGonagall. Dalej, przy srodku stołu, siedział profesor Dumbledore, ´
dyrektor szkoły, we wspaniałej, ciemnozielonej szacie ozdobionej wyszywanymi
gwiazdami i ksi˛e˙zycami; jego siwa czupryna i broda lsniły w blasku ´ swiec. Ze- ´
tkn ˛ał konce swoich długich, cienkich palców i wsparł na nich podbródek, patrz ˛ac ´
w sufit przez okulary-połówki, jakby si˛e gł˛eboko nad czyms zamy ´ slił. Harry te˙z ´
zerkn ˛ał na sufit. Był zaczarowany i zawsze wygl ˛adał tak samo jak niebo nad zamkiem.
Tym razem przemykały po nim czarne i purpurowe chmury, a gdy z zewn
˛atrz dobiegł grzmot, sklepienie przeci ˛ał zygzak błyskawicy.
115
— Ojej, pospieszcie si˛e — j˛ekn ˛ał Ron, siedz ˛acy obok Harry’ego. — Mógłbym
zjes´c hipogryfa. ´
Ledwo to powiedział, drzwi Wielkiej Sali rozwarły si˛e z hukiem i zapadła
cisza. Profesor McGonagall wprowadziła długi rz ˛ad pierwszoroczniaków. Harry’emu,
Ronowi i Hermionie mokre szaty kleiły si˛e do ciała, ale to było nic
w porównaniu z nowymi uczniami. Sprawiali wra˙zenie, jakby przepłyn˛eli jezioro
wpław. Wszyscy dygotali z zimna i strachu, podchodz ˛ac do stołu nauczycielskiego
i zatrzymuj ˛ac si˛e przed nim w szeregu, twarzami do sali — wszyscy prócz
najmniejszego z nich, chłopca o mysich włosach, otulonego w cos, w czym Harry ´
rozpoznał płaszcz z krecich futerek, nale˙z ˛acy do Hagrida. Płaszcz był tak wielki,
˙ze chłopiec wygl ˛adał, jakby miał na sobie futrzany namiot. Znad kołnierza wygl
˛adała mała, wykrzywiona z przej˛ecia buzia. Kiedy w koncu stan ˛ał w szeregu, ´
dostrzegł Colina Creeveya, uniósł oba kciuki i oznajmił: „Wpadłem do jeziora!”
Najwyra´zniej był tym zachwycony.
Profesor McGonagall ustawiła przed pierwszoroczniakami stołek o czterech
nogach, a na nim zło˙zyła bardzo star ˛a, wyswiechtan ˛a i połatan ˛a tiar˛e czarodzieja. ´
Pierwszoroczniacy utkwili w niej oczy i to samo zrobiła reszta uczniów. Przez
chwil˛e panowała cisza. Potem rozdarcie tu˙z przy rondzie rozwarło si˛e jak usta,
a kapelusz zaspiewał: ´
Tysi ˛ac lub wi˛ecej lat temu,
Tu˙z po tym, jak uszył mnie krawiec,
Zyło raz czworo czarodziejów, ˙
Niezrównanych w magii i sławie.
Smiały Gryffindor z wrzosowisk, ´
Pi˛ekna Ravenclaw z górskich hal,
Przebiegły Slytherin z trz˛esawisk,
Słodka Hufflepuff z dolin dna.
Jedno wielkie dzielili marzenie,
Jedn ˛a nadziej˛e, smiały plan: Wychowa´c nowe pokolenie, ´
Czarodziejów pot˛e˙znych klan.
Takie s ˛a pocz ˛atki Hogwartu,
Tak powstał ka˙zdy dom,
Bo ka˙zdy z magów upartych
Zapragn ˛ał mie´c własny tron.
Ka˙zdy inn ˛a wartos´c ceni, ´
Ka˙zdy inn ˛a z cnót obrał za sw ˛a,
Ka˙zdy inn ˛a zdolnos´c ch˛etnie krzewi, ´
I chce jej zbudowa´c trwały dom.
Gryffindor prawos´c wystawia, ´
Odwag˛e ceni i uczciwos´c, ´
116
Ravenclaw do sprytu namawia,
Za pierwsz ˛a z cnót uznaje bystros´c. ´
Hufflepuff ma w pogardzie leni
I nagradza tylko pracowitych.
A przebiegły jak w ˛a˙z Slytherin
Wspiera ˙z ˛adnych władzy i ambitnych.
Póki ˙zyj ˛a, mog ˛a łatwo wybiera´c
Faworytów, nadzieje, talenty,
Lecz co poczn ˛a, gdy przyjdzie umiera´c,
Jak przełama´c smierci kr ˛ag zakl˛ety? ´
Jak ka˙zd ˛a z cnót nadal krzewi´c?
Jak dla ka˙zdej zachowa´c tron?
Jak nowych uczniów podzieli´c,
By ka˙zdy odnalazł własny dom?
To Gryffindor wpada na sposób:
Zdejmuje sw ˛a tiar˛e — czyli mnie,
A ka˙zda z tych czterech osób
Cz ˛astk˛e marze´n swych we mnie tchnie.
Wi˛ec teraz ja was wybieram,
Ja serca i mózgi przesiewam,
Ka˙zdemu dom przydzielam
I talentów rozwój zapewniam.
Wi˛ec smiało, młodzie˙zy, bez trwogi, ´
Na uszy mnie wci ˛agaj i czekaj,
Ja domu wyznacz˛e wam progi,
A nigdy z wyborem nie zwlekam.
Nie myl˛e si˛e te˙z i nie waham,
Bo nikt nigdy mnie nie oszukał,
Gdzie kto ma przydział, powiem,
Niech ka˙zde z was mnie wysłucha.
Kiedy Tiara Przydziału skonczyła ´ spiewa ´ c, Wielka Sala rozbrzmiała wiwatami ´
i oklaskami.
— To nie jest ta piosenka, któr ˛a spiewała, kiedy nam dawała przydział — ´
zauwa˙zył Harry, klaszcz ˛ac razem z innymi.
— Co rok jest nowa — rzekł Ron. — Taki kapelusz musi miec chyba strasznie ´
nudne ˙zycie, no nie? Pewnie przez cały rok wymysla nast˛epn ˛a. ´
Profesor McGonagall rozwijała ju˙z wielki zwój pergaminu.
— Uczen albo uczennica, której nazwisko wyczytam, wkłada tiar˛e i siada na ´
stołku — oznajmiła pierwszoroczniakom. — Po usłyszeniu swojego przydziału
wstaje i siada przy odpowiednim stole.
117
— Ackerley, Stewart!
Wyst ˛apił jakis chłopiec, dygoc ˛ac na całym ciele, wło˙zył Tiar˛e Przydziału na ´
głow˛e a˙z po uszy i usiadł na stołku.
— Ravenclaw! — wrzasn˛eła tiara.
Stewart Ackerley zdj ˛ał kapelusz i pospiesznie zaj ˛ał miejsce przy stole Krukonów,
którzy powitali go oklaskami. Harry dostrzegł Cho, szukaj ˛ac ˛a Krukonów,
zawzi˛ecie oklaskuj ˛ac ˛a Ackerleya. Przez chwil˛e poczuł dziwn ˛a ochot˛e, by samemu
usi ˛as´c przy stole Ravenclawu. ´
— Baddock, Malcolm!
— Slytherin!
Przy stole w drugim koncu sali wybuchły wiwaty. Kiedy Baddock usiadł przy ´
tym stole, Harry zobaczył klaszcz ˛acego Malfoya. Zastanowił si˛e przez chwil˛e,
czy Baddock wie, ˙ze ze Slytherinu wyszło wi˛ecej wied´zm i czarnoksi˛e˙zników ni˙z
z innych domów. Fred i George zasyczeli pogardliwie, kiedy Baddock usiadł.
— Branstone, Eleanor!
— Hufflepuff!
— Cauldwell, Owen!
— Hufflepuff!
— Creevey, Dennis!
Mały Dennis wyszedł z szeregu, potykaj ˛ac si˛e o zbyt długi płaszcz Hagrida,
i w tym samym momencie sam Hagrid wszedł przez drzwi za stołem nauczycielskim.
Prawie dwukrotnie wy˙zszy od przeci˛etnego m˛e˙zczyzny i przynajmniej
trzy razy szerszy, z długimi, rozczochranymi czarnymi włosami i zmierzwion ˛a
brod ˛a, Hagrid wygl ˛adał troch˛e przera˙zaj ˛aco, ale było to fałszywe wra˙zenie, bo
Harry, Ron i Hermiona dobrze wiedzieli, ˙ze olbrzym ma bardzo ˙zyczliwe usposobienie.
Mrugn ˛ał do nich, kiedy usiadł przy koncu stołu nauczycielskiego i zacz ˛ał ´
si˛e przygl ˛adac, jak Dennis Creevey wkłada Tiar˛e Przydziału. Szpara przy rondzie ´
rozszerzyła si˛e i. . .
— Gryffindor! — rykn˛eła tiara.
Hagrid klaskał razem z Gryfonami, kiedy Dennis, promieniej ˛ac radosci ˛a, zdj ˛ał ´
tiar˛e, poło˙zył j ˛a z powrotem na stołku i pospieszył do swojego brata.
— Colin, wpadłem do wody! — powiedział piskliwym głosem, rzucaj ˛ac si˛e
na puste krzesło. — Mówi˛e ci, ale było super! A w wodzie cos mnie złapało ´
i wepchn˛eło z powrotem do łódki!
— Ekstra! — ucieszył si˛e Colin, równie jak on podekscytowany. — Dennis,
to pewnie była wielka kałamarnica!
— Uauuu! — zawołał uradowany Dennis, jakby nigdy, nawet w najsmielszych ´
marzeniach, nie był w stanie sobie wyobrazic, ˙ze wpadnie do wstrz ˛asanego burz ˛a, ´
straszliwie gł˛ebokiego jeziora i zostanie uratowany przez olbrzymiego morskiego
potwora.
118
— Dennis! Dennis! Widzisz tego chłopaka, o, tam? Tego z czarnymi włosami,
w okularach? Widzisz go? Wiesz, kto to jest?
Harry szybko odwrócił wzrok, wpatruj ˛ac si˛e w Tiar˛e Przydziału, która teraz
spoczywała na głowie Emmy Dobbs.
Ceremonia przydziału trwała; chłopcy i dziewcz˛eta — z ró˙znym stopniem
przera˙zenia na twarzach — po kolei podchodzili do stołka. Kolejka powoli si˛e
zmniejszała. Profesor McGonagall dotarła do litery L.
— Szybciej — j˛ekn ˛ał Ron, masuj ˛ac sobie ˙zoł ˛adek.
— No wiesz, Ron, ceremonia przydziału jest chyba wa˙zniejsza od pełnego
brzucha — zauwa˙zył Prawie Bezgłowy Nick, kiedy „Madley, Laura!” została Puchonk
˛a.
— No jasne, zwłaszcza jak si˛e jest martwym — warkn ˛ał Ron.
— Mam nadziej˛e, ˙ze tegoroczny zaci ˛ag do Gryffindoru stanie na wysokosci ´
zadania — rzekł Nick, oklaskuj ˛ac Natali˛e McDonald, która usiadła przy ich stole.
— Nie chcemy przerwac zwyci˛eskiej passy, prawda? ´
W ci ˛agu ostatnich trzech lat Gryffindor za ka˙zdym razem zdobywał Puchar
Domów.
— Pritchard, Graham!
— Slytherin!
— Quirke, Orla!
— Ravenclaw!
I wreszcie, po „Whitby, Kevin!” („Hufflepuff!”), ceremonia przydziału dobiegła
konca. Profesor McGonagall wyniosła z sali tiar˛e i stołek. ´
— Najwy˙zszy czas — powiedział Ron, łapi ˛ac za widelec i nó˙z i spogl ˛adaj ˛ac
wyczekuj ˛aco na swój talerz.
Teraz powstał profesor Dumbledore. Z usmiechem rozejrzał si˛e po sali i roz- ´
warł ramiona w gescie powitania. ´
— Mam wam do powiedzenia tylko jedno — rzekł, a jego gł˛eboki głos zadudnił
echem po Wielkiej Sali. — Wsuwajcie.
— Brawo! — powiedzieli głosno Harry i Ron, kiedy puste półmiski zapełniły ´
si˛e nagle potrawami.
Prawie Bezgłowy Nick patrzył t˛esknie, jak Harry, Ron i Hermiona zgarniaj ˛a
jadło na talerze.
— Aaaach, pychota. . . — mrukn ˛ał Ron z ustami pełnymi tłuczonych ziemniaków.
— Macie szcz˛escie, ˙ze w ogóle co ´ s podano — powiedział Prawie Bezgłowy ´
Nick. — Były pewne kłopoty w kuchni.
— Dlaczego? Co ’˛e sta’o? — zapytał Harry, zmagaj ˛ac si˛e z wielkim k˛esem
pieczeni.
— Irytek, rzecz jasna — odrzekł Prawie Bezgłowy Nick, kr˛ec ˛ac głow ˛a, któ-
ra zachybotała niebezpiecznie. Podci ˛agn ˛ał nieco wy˙zej kryz˛e. — To, co zawsze.
119
Chciał wzi ˛ac udział w uczcie. . . no, a to jest absolutnie nie do przyj˛ecia, sami wie- ´
cie, co to za typ, za knut ogłady, jak zobaczy talerz, to nie mo˙ze si˛e powstrzymac,´
˙zeby nim w kogos nie cisn ˛a ´ c. Odbyli ´ smy narad˛e duchów. . . Gruby Mnich był za ´
tym, ˙zeby dac mu szans˛e. . . ale Krwawy Baron bardzo rozs ˛adnie, przynajmniej ´
w mojej opinii, przes ˛adził spraw˛e.
Krwawy Baron był duchem Slytherinu, pos˛epnym, milcz ˛acym widmem pochlapanym
srebrnymi plamami krwi. On jeden w całym Hogwarcie był w stanie
zapanowac nad Irytkiem. ´
— No tak, teraz rozumiem, dlaczego Irytek był taki wkurzony — rzekł Ron. —
A co on zmalował w tej kuchni?
— Och, to, co zwykle — odpowiedział Prawie Bezgłowy Nick, wzruszaj ˛ac ramionami.
— Spustoszenie. Porozrzucane garnki i dzbanki. Cała kuchnia w zupie.
Domowe skrzaty odchodz ˛ace od zmysłów ze strachu. . .
Brzd˛ek. To Hermiona przewróciła złoty puchar. Po stole popłyn ˛ał dyniowy
sok, plami ˛ac na pomaranczowo biały obrus, ale nie zwracała na to uwagi. ´
— To tutaj te˙z s ˛a domowe skrzaty? — zapytała, wytrzeszczaj ˛ac oczy na Prawie
Bezgłowego Nicka. — Tutaj, w Hogwarcie?
— Oczywiscie — odrzekł Nick, patrz ˛ac na ni ˛a ze zdumieniem. — Chyba naj- ´
wi˛ecej w całej Wielkiej Brytanii, bior ˛ac pod uwag˛e jedno zabudowanie. Ponad
setka.
— Nigdy ˙zadnego nie widziałam!
— Bo prawie nigdy nie opuszczaj ˛a kuchni w ci ˛agu dnia — powiedział Prawie
Bezgłowy Nick. — Wychodz ˛a w nocy, ˙zeby troch˛e posprz ˛atac, dopilnowa ´ c´
kominków. . . Zreszt ˛a. . . nie powinniscie ich widzie ´ c, prawda? Dobry domowy ´
skrzat to taki, o którego istnieniu w ogóle si˛e nie wie.
Hermiona wpatrywała si˛e w niego, nadal wyra´znie wstrz ˛asni˛eta. ´
— Ale przecie˙z chyba dostaj ˛a jak ˛as zapłat˛e? Maj ˛a wakacje, prawda? I. . . ´
i zwolnienia chorobowe, emerytury. . . wszystko?
Prawie Bezgłowy Nick zarechotał tak, ˙ze kryza mu si˛e zsun˛eła, a głowa odpadła,
wisz ˛ac na skrawku widmowej skóry i mi˛esnia. ´
— Zwolnienia chorobowe i emerytury! — zawołał, wpychaj ˛ac sobie z powrotem
głow˛e na ramiona i zabezpieczaj ˛ac j ˛a ponownie kryz ˛a. — Domowe skrzaty
nie chc ˛a ˙zadnych zwolnien chorobowych ani emerytur! ´
Hermiona spojrzała na swoj ˛a prawie nie tkni˛et ˛a porcj˛e, odło˙zyła widelec i nó˙z
i odsun˛eła talerz.
— Och, ’haj spo’ój ’Emiono — powiedział Ron, opryskuj ˛ac Harry’ego puddingiem.
— Uuups. . . ple’paham, ’Arry. . . — Przełkn ˛ał wreszcie. — Nie załatwisz
im zwolnien chorobowych, głodz ˛ac si˛e na ´ smier ´ c.´
— Praca niewolnicza — powiedziała Hermiona, oddychaj ˛ac ci˛e˙zko przez
nos. — Dzi˛eki temu mamy t˛e uczt˛e. Dzi˛eki pracy niewolniczej.
I nie zjadła ju˙z ani k˛esa.
120
Deszcz wci ˛a˙z b˛ebnił w wysokie, ciemne okna. Kolejny grzmot wstrz ˛asn ˛ał
szybami, a burzliwe niebo rozbłysło, oswietlaj ˛ac złote talerze, gdy znikły resztki ´
pierwszego dania, a na stołach pojawiły si˛e desery.
— Hermiono, placek owocowy z syropem! — zawołał Ron, machaj ˛ac ku niej
r˛ek ˛a, by poczuła zapach. — Ja ci˛e kr˛ec˛e, zobacz! Czekoladowy przekładaniec!
Ale Hermiona spojrzała na niego zupełnie tak, jak profesor McGonagall, wi˛ec
dał jej spokój.
Kiedy uporano si˛e z deserami, i talerze, z których znikły ostatnie okruszki, zabłysły
czystym złotem, ponownie powstał Albus Dumbledore. Wesoły gwar ucichł
prawie natychmiast, słychac było tylko wycie wiatru i b˛ebnienie deszczu. ´
— Moi mili! — rzekł, usmiechaj ˛ac si˛e promiennie. — Skoro ju˙z wszyscy naje- ´
dli si˛e i napili — („Yhm”, mrukn˛eła Hermiona) — musz˛e jeszcze raz prosic was ´
o uwag˛e. Pragn˛e wam przekazac par˛e informacji. Pan Filch, nasz wo´zny, prosił ´
mnie, abym wam powiedział, ˙ze lista przedmiotów zakazanych w obr˛ebie szkoły
została w tym roku poszerzona o wrzeszcz ˛ace jo-jo, z˛ebate frysbi i niechybiaj ˛ace
bumerangi. Pełna lista zawiera chyba czterysta trzydziesci siedem przedmiotów ´
i jest do wgl ˛adu w biurze pana Filcha, jesli które ´ s z was zechciałoby do niej zaj- ´
rzec.´
K ˛aciki ust zadrgały mu lekko.
— Jak zawsze — ci ˛agn ˛ał dalej — pragn ˛ałbym wam przypomniec, ˙ze ˙zaden ´
uczen nie ma prawa wst˛epu do Zakazanego Lasu, a uczniowie pierwszej i drugiej ´
klasy nie mog ˛a odwiedzac Hogsmeade. Z najwy˙zsz ˛a przykro ´ sci ˛a musz˛e was te˙z ´
poinformowac, ˙ze w tym roku nie b˛edzie mi˛edzydomowych rozgrywek o Puchar ´
Quidditcha.
— Co? — wydyszał Harry.
Spojrzał na Freda i George’a, którzy grali z nim w reprezentacji Gryffindoru.
Poruszali ustami bezd´zwi˛ecznie, najwyra´zniej pozbawieni mowy.
— A nie b˛edzie ich — ci ˛agn ˛ał Dumbledore — z powodu pewnego wa˙znego
wydarzenia, które b˛edzie trwało od pa´zdziernika przez cały rok szkolny, pochłaniaj
˛ac wi˛ekszos´c czasu i energii nauczycieli. Jestem jednak pewny, ˙ze nie b˛edzie- ´
cie ˙załowac. Mam wielk ˛a przyjemno ´ s´c oznajmi ´ c wam, ˙ze w tym roku w Hogwar- ´
cie. . .
Ale w tym momencie gruchn ˛ał grzmot, a drzwi Wielkiej Sali rozwarły si˛e
z hukiem.
W drzwiach stał jakis m˛e˙zczyzna spowity w czarny płaszcz podró˙zny, wspie- ´
raj ˛ac si˛e na długiej lasce. Wszystkie głowy zwróciły si˛e w stron˛e przybysza, nagle
oswietlonego zygzakiem błyskawicy, która rozdarła mroczne sklepienie. Odrzucił ´
kaptur, strz ˛asn ˛ał z oczu grzyw˛e ciemnoszarych włosów, po czym ruszył ku stołowi
nauczycielskiemu, a głuchy stukot, towarzysz ˛acy jego krokom, rozchodził si˛e
echem po całej sali.
121
Doszedł do konca stołu, skr˛ecił w prawo i poku ´ stykał ci˛e˙zko w kierunku Dum- ´
bledore’a. Jeszcze jedna błyskawica zajasniała na sklepieniu. Hermiona wci ˛agn˛eła ´
głosno powietrze. ´
Blask błyskawicy oswietlił twarz przybysza, uwydatniaj ˛ac ka˙zdy jej rys, a była ´
to twarz niepodobna do niczego. Wygl ˛adała, jakby została wyrze´zbiona ze zbielałego
od wiatru i deszczu drewna, i to przez kogos, kto nie bardzo wiedział, jak ´
powinna wygl ˛adac twarz ludzka, a w dodatku niezbyt sprawnie posługiwał si˛e ´
dłutem. Posiekana była licznymi bliznami. Usta wygl ˛adały jak poprzeczne rozci˛ecie,
a sporej cz˛esci nosa po prostu brakowało. Ale tym, co budziło prawdziwe ´
przera˙zenie, były oczy przybysza.
Jedno z nich było małe, czarne, paciorkowate. Drugie — wielkie, okr ˛agłe jak
moneta i jaskrawoniebieskie. To niebieskie oko poruszało si˛e nieustannie bez jednego
mrugni˛ecia, w gór˛e, na dół, na boki, całkiem niezale˙znie od drugiego oka.
W pewnej chwili rozjarzona niebieska t˛eczówka pow˛edrowała gdzies w gór˛e, a˙z ´
w ogóle znikn˛eła, pozostawiaj ˛ac samo białko, jakby jej własciciel przygl ˛adał si˛e ´
tyłowi swej głowy.
Przybysz doszedł do Dumbledore’a. Wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e, równie˙z pokryt ˛a bliznami,
a Dumbledore j ˛a uscisn ˛ał, mrucz ˛ac co ´ s, czego Harry nie dosłyszał. Chyba ´
zadał przybyszowi jakies pytanie, a ten potrz ˛asn ˛ał głow ˛a bez u ´ smiechu i odpowie- ´
dział półgłosem. Dumbledore kiwn ˛ał głow ˛a i wskazał przybyszowi wolne krzesło
po swojej prawej r˛ece. Przybysz usiadł, strz ˛asn ˛ał szar ˛a grzyw˛e z twarzy, przyci
˛agn ˛ał do siebie talerz z kiełbaskami, podniósł go do resztek nosa i pow ˛achał.
Potem wyj ˛ał z kieszeni mały nó˙z, nadział kiełbask˛e na jego koniec i zacz ˛ał jes´c.´
Jego normalne oko utkwione było w kiełbasce, ale niebieskie nieustannie miotało
si˛e we wszystkie strony, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po sali.
— Pragn˛e wam przedstawic naszego nowego nauczyciela obrony przed czarn ˛a ´
magi ˛a — Dumbledore przemówił pogodnym tonem w głuchej ciszy — profesora
Moody’ego.
Nowych profesorów zazwyczaj witano gromkimi oklaskami, ale tym razem
zaklaskali tylko Hagrid i sam Dumbledore. Po kilku klasni˛eciach, które potoczyły ´
si˛e echem w głuchej ciszy, i oni przestali. Wszyscy inni zdawali si˛e tak wstrz ˛asni˛eci
dziwacznym wygl ˛adem Moody’ego, ˙ze tylko wytrzeszczali na niego oczy. ´
— Moody? — mrukn ˛ał Harry do Rona. — Szalonooki Moody? Ten, do któ-
rego wybrał si˛e dzisiaj twój tata, ˙zeby mu pomóc?
— Chyba on — odpowiedział cicho Ron.
— Co mu si˛e stało? — szepn˛eła Hermiona. — Co si˛e stało z jego twarz ˛a?
— Nie wiem — odszepn ˛ał jej Ron, wpatruj ˛ac si˛e w Moody’ego zafascynowany.
Moody zdawał si˛e nie zwracac najmniejszej uwagi na to raczej chłodne powi- ´
tanie. Ignoruj ˛ac stoj ˛acy przed nim dzban z sokiem dyniowym, si˛egn ˛ał do kieszeni
płaszcza, wyci ˛agn ˛ał piersiówk˛e i poci ˛agn ˛ał z niej t˛egi łyk. Kiedy podnosił r˛ek˛e,
122
aby si˛e napic, skraj płaszcza uniósł si˛e o kilka cali i Harry zobaczył pod stołem ´
kawałek drewnianej nogi, zakonczonej stop ˛a z pazurami. ´
Dumbledore ponownie odchrz ˛akn ˛ał.
— Jak własnie mówiłem — rzekł, u ´ smiechaj ˛ac si˛e do setek uczniów przed so- ´
b ˛a, z których ka˙zdy wpatrywał si˛e wci ˛a˙z w Szalonookiego Moody’ego — w ci ˛agu
nadchodz ˛acych miesi˛ecy b˛edziemy mieli zaszczyt byc uczestnikami bardzo pod- ´
niecaj ˛acego wydarzenia, wydarzenia, które nie miało miejsca ju˙z od ponad wieku.
Mam wielk ˛a przyjemnos´c oznajmi ´ c wam, ˙ze w tym roku odb˛edzie si˛e w Hogwar- ´
cie Turniej Trójmagiczny!
— Pan chyba ZARTUJE! — krzykn ˛ał Fred Weasley. ˙
Napi˛ecie wywołane pojawieniem si˛e Moody’ego nagle prysło. Prawie wszyscy
si˛e rozesmiali, a Dumbledore zacmokał. ´
— Ja wcale nie ˙zartuj˛e, panie Weasley — powiedział — choc teraz, jak ju˙z ´
pan o tym wspomniał, przypomniał mi si˛e znakomity dowcip, który usłyszałem
tego lata, o trollu, wied´zmie i krasnoludku, którzy wchodz ˛a do baru i. . .
Profesor McGonagall odchrz ˛akn˛eła głosno. ´
— Ee. . . ale mo˙ze nie czas, ˙zeby. . . — zmieszał si˛e Dumbledore. — Na czym
to ja skonczyłem? Aha, na Turnieju Trójmagicznym. . . no wi˛ec tak. . . niektórzy ´
z was nie wiedz ˛a, na czym taki turniej polega, wi˛ec mam nadziej˛e, ˙ze ci, któ-
rzy wiedz ˛a, wybacz ˛a mi to krótkie wyjasnienie, pozwalaj ˛ac swoim my ´ slom bł ˛a- ´
kac si˛e swobodnie. Otó˙z pierwszy turniej odbył si˛e jakie ´ s siedemset lat temu, ja- ´
ko przyjacielskie współzawodnictwo trzech najwi˛ekszych w Europie szkół magii
i czarodziejstwa: Hogwartu, Beauxbatons i Durmstrangu. Ka˙zda szkoła wybiera-
ła swojego reprezentanta, a owych trzech reprezentantów rywalizowało mi˛edzy
sob ˛a w trzech magicznych zadaniach. Turniej odbywał si˛e co pi˛ec lat, po kolei ´
w ka˙zdej szkole, i w powszechnej opinii był znakomit ˛a okazj ˛a do zadzierzgni˛ecia
trwałych wi˛ezi mi˛edzy młodymi czarownicami i czarodziejami ró˙znych narodowosci.
Niestety, ofiar ´ smiertelnych było tyle, ˙ze w ko ´ ncu zaprzestano organizowa ´ c´
turnieje.
— Ofiar smiertelnych? — szepn˛eła Hermiona z lekko przera˙zon ˛a min ˛a. ´
Wi˛ekszos´c uczniów nie podzielała jednak jej niepokoju. Wielu szeptało mi˛e- ´
dzy sob ˛a w podnieceniu, a samego Harry’ego bardziej interesowało dowiedzenie
si˛e czegos wi˛ecej o turnieju ni˙z zajmowanie si˛e ofiarami ´ smiertelnymi sprzed kil- ´
kuset lat.
— W ci ˛agu wieków podejmowano próby powrotu do tradycji turnieju — ci ˛agn
˛ał Dumbledore — ale ˙zadna si˛e nie powiodła. Nasz Departament Mi˛edzynarodowej
Współpracy Czarodziejów i Departament Czarodziejskich Gier i Sportów
uznały jednak, ˙ze nadszedł czas na jeszcze jedn ˛a prób˛e. Pracowalismy ci˛e˙zko ´
przez całe lato, by miec pewno ´ s´c, ˙ze tym razem ˙zaden mistrz nie znajdzie si˛e ´
w smiertelnym zagro˙zeniu. Dyrektorzy Beauxbatons i Durmstrangu przyb˛ed ˛a do ´
nas w pa´zdzierniku z listami kandydatów, a wybór trzech reprezentantów odb˛e-
123
dzie si˛e w Noc Duchów. Niezale˙zny s˛edzia os ˛adzi, którzy uczniowie najbardziej
zasługuj ˛a na to, by współzawodniczyc o Puchar Turnieju Trójmagicznego, chwał˛e ´
swojej szkoły i tysi ˛ac galeonów.
— Wchodz˛e w to! — sykn ˛ał Fred Weasley, a twarz mu si˛e rozjasniła na my ´ sl´
o takiej chwale i bogactwie.
A nie był wcale jedyn ˛a osob ˛a, która ju˙z wyobra˙zała sobie siebie jako reprezentanta
Hogwartu. Harry widział przy ka˙zdym stole uczniów wpatrzonych z najwy˙zszym
przej˛eciem w Dumbledore’a lub szepcz ˛acych gor ˛aczkowo do swoich
s ˛asiadów. Ale Dumbledore znowu przemówił i w sali natychmiast zaległa cisza.
— Wiem, ˙ze ka˙zde z was pragn˛ełoby zdobyc Puchar Turnieju Trójmagicznego ´
dla Hogwartu. Dyrektorzy poszczególnych szkół i przedstawiciele Ministerstwa
Magii uzgodnili jednak, ˙ze w tym roku zastosujemy ograniczenie wieku kandydatów.
Mog ˛a si˛e zgłaszac tylko ci, którzy uko ´ nczyli siedemna ´ scie lat. Uwa˙zamy ´
to — tu podniósł nieco głos, bo w sali rozbrzmiało kilka okrzyków oburzenia
i zawodu, a Fred i George Weasleyowie wygl ˛adali, jakby dostali nagłego napadu
szału — za niezb˛edne, jako ˙ze zadania turniejowe b˛ed ˛a wyj ˛atkowo trudne i niebezpieczne,
i choc zostan ˛a przedsi˛ewzi˛ete wszelkie ´ srodki ostro˙zno ´ sci, nie s ˛adzi- ´
my, by uczniowie poni˙zej szóstej i siódmej klasy mogli sobie z nimi poradzic.´
Osobiscie dopilnuj˛e, by ˙zaden ucze ´ n, który nie ma jeszcze siedemnastu lat, nie ´
próbował oszukac niezale˙znego s˛edziego co do swego wieku, by dosta ´ c si˛e na ´
list˛e kandydatów.
Jego jasnoniebieskie oczy drgn˛eły, kiedy przez chwil˛e zatrzymał wzrok na
buntowniczych twarzach Freda i George’a.
— Dlatego prosz˛e was, byscie nie marnowali czasu na zgłaszanie si˛e, je ´ sli nie ´
macie siedemnastu lat. Delegacje Beauxbatons i Durmstrangu przyb˛ed ˛a w pa´zdzierniku
i pozostan ˛a w Hogwarcie prawie do konca tego roku. Jestem pewny, ´
˙ze oka˙zecie naszym zagranicznym gosciom prawdziw ˛a, godn ˛a naszej szkoły go- ´
scinno ´ s´c, a naszemu reprezentantowi szczere i bezwarunkowe poparcie. No, ale ´
ju˙z jest pó´zno, a wiem, jak bardzo zale˙zy ka˙zdemu z was, by jutro rano wstac´
wypocz˛etym i gotowym do rozpocz˛ecia nauki. Pora spac! Zmykajcie! ´
Dumbledore usiadł i zacz ˛ał rozmawiac z Szalonookim Moodym. Wybuchł ´
gwar, rozległo si˛e szuranie krzeseł i stóp, gdy wszyscy uczniowie powstali i ruszyli
tłumnie ku podwójnym drzwiom wiod ˛acym do sali wejsciowej. ´
— Nie mog ˛a nam tego zrobic! — powiedział George Weasley, który nie przy- ´
ł ˛aczył si˛e do tłumu szturmuj ˛acego drzwi, tylko stał nadal przy stole, łypi ˛ac wscie- ´
kle na Dumbledore’a. — Konczymy siedemna ´ scie lat w kwietniu, i co, nie dadz ˛a ´
nam szansy?
— Ja tam mam ich w nosie i si˛e zgłaszam — oswiadczył Fred, który równie˙z ´
patrzył spode łba na stół nauczycielski. — Reprezentanci b˛ed ˛a mogli robic mnó- ´
stwo rzeczy, na które normalnie nikomu by nie pozwolono. No i tysi ˛ac galeonów
nagrody!
124
— Taak — mrukn ˛ał Ron z niezbyt przytomn ˛a min ˛a. — Tak, tysi ˛ac galeonów.
. .
— Słuchajcie — powiedziała Hermiona — jak si˛e st ˛ad nie ruszycie, to tylko
my pozostaniemy w sali.
Ruszyli wi˛ec w kierunku sali wejsciowej. Bli´zniacy dyskutowali o tym, w jaki ´
sposób Dumbledore mo˙ze powstrzymac od zgłoszenia si˛e do turnieju tych, którzy ´
nie maj ˛a jeszcze siedemnastu lat.
— Kim jest ten niezale˙zny s˛edzia, który ma zadecydowac o tym, kto b˛edzie ´
reprezentował szkoły?
— Nie mam poj˛ecia — odrzekł Fred — ale to jego trzeba b˛edzie wykołowac.´
George, mysl˛e ˙ze par˛e kropel eliksiru postarzaj ˛acego mo˙ze wystarczy ´ c. . . ´
— Przecie˙z Dumbledore wie, ile macie lat — powiedział Ron.
— No tak, ale to nie on wybierze zawodników, prawda? Mnie tam si˛e wydaje,
˙ze jak ju˙z ten s˛edzia pozna tych, którzy si˛e zgłosz ˛a, wybierze po prostu najlepszego
z ka˙zdej szkoły, nie zastanawiaj ˛ac si˛e nad jego wiekiem. Dumbledore stara si˛e
tylko powstrzymac nas od zgłoszenia. ´
— Pami˛etajcie, ˙ze w tym turnieju ludzie tracili ˙zycie! — odezwała si˛e Hermiona
zaniepokojonym tonem, kiedy przeszli przez drzwi ukryte pod gobelinem
i zacz˛eli si˛e wspinac po kolejnych, w˛e˙zszych ju˙z schodach. ´
— Tak, ale to było par˛e wieków temu — stwierdził lekcewa˙z ˛aco Fred. —
A zreszt ˛a, bez odrobiny ryzyka nie ma prawdziwej zabawy. Hej, Ron, jak wymyslimy
jaki ´ s sposób, ˙zeby wykołowa ´ c Dumbledore’a, to si˛e zgłosisz? ´
— A co ty o tym myslisz? — zapytał Ron Harry’ego. — Fajnie by było znale´z ´ c´
si˛e na liscie, co? Ale pewnie wybior ˛a kogo ´ s starszego. . . pewnie uznaj ˛a, ˙ze my ´
chyba jeszcze za mało umiemy. . .
— Ja tam dobrze wiem, ˙ze za mało umiem — rozległ si˛e za plecami Freda
i George’a ponury głos Neville’a. — Chocia˙z babcia na pewno by chciała, ˙zebym
spróbował, zawsze powtarza, ˙ze powinienem dbac o honor rodziny. B˛ed˛e ´
musiał. . . auuu!
Noga zapadła mu si˛e w stopien w połowie schodów. W Hogwarcie było wiele ´
takich fałszywych stopni, a akurat ten wi˛ekszos´c uczniów znała tak dobrze, ˙ze ´
przeskakiwała go bez zastanowienia, ale Neville miał nieustannie kłopoty z pami˛eci
˛a. Harry i Ron chwycili go pod pachy i wyci ˛agn˛eli z pułapki, podczas gdy
zbroja stoj ˛aca na podescie u szczytu schodów podzwaniała i zgrzytała, zanosz ˛ac ´
si˛e smiechem. ´
— Przymknij si˛e — warkn ˛ał Ron, zatrzaskuj ˛ac jej przyłbic˛e, kiedy przechodzili
obok.
Doszli korytarzem do tajemnego wejscia do Gryffindoru, ukrytego za wielkim ´
portretem otyłej damy w jedwabnej ró˙zowej sukni.
— Hasło? — zapytała, kiedy podeszli.
— Banialuki — odrzekł George. — Tak mi powiedział na dole prefekt.
125
Portret odchylił si˛e, ukazuj ˛ac dziur˛e w scianie, przez któr ˛a przele´zli do po- ´
koju wspólnego. Trzaskaj ˛acy ogien na kominku ogrzewał du˙z ˛a, okr ˛agł ˛a komnat˛e, ´
pełn ˛a wysłu˙zonych foteli i stolików. Hermiona rzuciła pos˛epne spojrzenie na roztanczone
wesoło płomienie, a Harry usłyszał, jak mrukn˛eła: „Praca niewolnicza”, ´
zanim powiedziała im dobranoc i znikn˛eła na schodach wiod ˛acych do sypialni
dziewcz ˛at.
Harry, Ron i Neville wspi˛eli si˛e po ostatnich, spiralnych schodach do swojego
dormitorium na samym szczycie wie˙zy Gryffindoru. Przy scianach stało tam pi˛e ´ c´
łó˙zek, ka˙zde z czterema kolumienkami w rogach, mi˛edzy którymi wisiały ciemnoczerwone
zasłony. Przy ka˙zdym stał w nogach kufer własciciela. Dean i Seamus ´
szykowali si˛e ju˙z do snu. Seamus przypi ˛ał sobie nad łó˙zkiem irlandzk ˛a rozetk˛e,
a Dean plakat Wiktora Kruma nad nocnym stolikiem. Obok wisiał jego stary plakat
z piłkarsk ˛a dru˙zyn ˛a West Ham.
— Kretynstwo — mrukn ˛ał Ron, kr˛ec ˛ac głow ˛a na widok całkowicie nierucho- ´
mych zawodników.
Harry, Ron i Neville przebrali si˛e w pi˙zamy i powskakiwali do łó˙zek. Ktos —´
bez w ˛atpienia jakis domowy skrzat — powsadzał im mi˛edzy prze ´ scieradła ogrze- ´
wacze. Cudownie było le˙zec sobie w ciepłym łó˙zku i słucha ´ c szalej ˛acej na ze- ´
wn ˛atrz burzy.
— Wiesz, ja bym mógł si˛e zgłosic — napłyn ˛ał do Harry’ego z ciemno ´ sci sen- ´
ny głos Rona — gdyby Fred i George wymyslili jak. . . a ty. . . nigdy nie wiadomo, ´
co?
— Chyba nie. . .
Harry przewrócił si˛e na bok. Oczami wyobra´zni zobaczył cał ˛a seri˛e scen. . .
Wyprowadza w pole niezale˙znego s˛edziego. . . zostaje reprezentantem Hogwartu.
. . stoi na szkolnych błoniach, unosi r˛ece w gescie triumfu, a cała szkoła ´
wrzeszczy i klaszcze z zachwytu. . . Tak, zdobył Puchar Turnieju Trójmagicznego.
. . wsród tłumu uczniów dostrzega wyra´znie Cho, z podziwem na twarzy. . . ´
Harry zasmiał si˛e w poduszk˛e, wyj ˛atkowo rad, ˙ze Ron nie mo˙ze zobaczy ´ c´
tego, co on.
Rozdział jedenasty - W pociągu do Hogwartu
Kiedy Harry obudził si˛e nast˛epnego ranka, w powietrzu wyczuwało si˛e wyra´znie
ponur ˛a atmosfer˛e konca wakacji. G˛esty deszcz b˛ebnił wci ˛a˙z w okno, gdy ´
wkładał d˙zinsy i bluz˛e. W szkolne szaty przebierali si˛e zawsze dopiero w ekspresie
Londyn-Hogwart.
Harry, Ron, Fred i George zeszli ju˙z na podest pierwszego pi˛etra, zmierzaj ˛ac
do kuchni na sniadanie, gdy u stóp schodów pojawiła si˛e pani Weasley, wyra´znie ´
czyms zaniepokojona. ´
— Arturze! — zawołała, podnosz ˛ac głow˛e do góry. — Arturze! Pilna wiadomos´c
z ministerstwa! ´
Harry przywarł do sciany, ˙zeby przepu ´ sci ´ c pana Weasleya, który zbiegł na dół ´
w szacie zało˙zonej tył na przód i znikn ˛ał im z oczu. Kiedy weszli do kuchni, zobaczyli
pani ˛a Weasley grzebi ˛ac ˛a zawzi˛ecie w szufladzie kredensu — „Miałam tu
gdzies pióro!” — i pana Weasleya pochylonego nad kominkiem i rozmawiaj ˛acego ´
z. . .
Harry zacisn ˛ał powieki i otworzył je ponownie, aby sprawdzic, czy z jego ´
oczami wszystko jest w porz ˛adku.
Posród płomieni spoczywała głowa Amosa Diggory’ego, przywodz ˛ac na my ´ sl´
wielkie brodate jajo. Mówiła bardzo szybko, nie zwracaj ˛ac najmniejszej uwagi na
lataj ˛ace wokół niej iskry i płomienie li˙z ˛ace uszy.
— . . . mieszkaj ˛acy w pobli˙zu mugole usłyszeli wybuchy i krzyki, wi˛ec wezwali
tych, jak to oni mówi ˛a. . . pałecjantów. . . Arturze, musisz tam jechac. . . ´
— Masz! — wysapała pani Weasley, wciskaj ˛ac m˛e˙zowi do r ˛ak kawałek pergaminu,
kałamarz i pogi˛ete pióro.
— . . . to naprawd˛e wielkie szcz˛escie, ˙ze o tym usłyszałem — powiedziała gło- ´
wa pana Diggory’ego — musiałem przyjs´c wcze ´ sniej do biura, ˙zeby wysła ´ c par˛e ´
sów, patrz˛e, a tu ludzie z Wydziału Niewłasciwego U˙zywania Czarów gdzie ´ s si˛e ´
wybieraj ˛a. . . Arturze, jesli Rita Skeeter o tym si˛e dowie. . . ´
— A co mówi Szalonooki? — zapytał pan Weasley, otwieraj ˛ac kałamarz, maczaj
˛ac w nim pióro i zaczynaj ˛ac robic notatki. ´
Głowa pana Diggory’ego przewróciła oczami.
105
— Mówi, ˙ze usłyszał, jak ktos wchodzi na podwórze. Mówi, ˙ze skradali si˛e ´
w kierunku domu, ale wpadli na jego pojemniki na smieci. ´
— Co zrobiły pojemniki na smieci? — zapytał pan Weasley, skrobi ˛ac zawzi˛e- ´
cie piórem po pergaminie.
— Z tego, co wiem, narobiły okropnego hałasu i porozsypywały wsz˛edzie
smieci — odpowiedział pan Diggory. — Najwyra´zniej jeden z nich wci ˛a˙z pod- ´
skakiwał, kiedy pojawili si˛e ci pałecjanci. . .
Pan Wesley j˛ekn ˛ał.
— A co z tym intruzem?
— Arturze, przecie˙z znasz Szalonookiego — odpowiedziała głowa pana Diggory’ego,
ponownie błyskaj ˛ac białkami. — Ktos zakrada si˛e na jego podwórko ´
w srodku nocy. . . Mamy w to uwierzy ´ c? Na pewno przebiegał tam jaki ´ s kot, któ- ´
ry zapl ˛atał si˛e w kartoflane obierki i dostał szału ze strachu. Ale jesli Szalonooki ´
dostanie si˛e w łapy tych z Wydziału Niewłasciwego U˙zywania Czarów. . . pomy ´ sl´
o jego kartotece. . . musimy go jakos z tego wyci ˛agn ˛a ´ c. . . mo˙ze jaki ´ s mniejszy ´
zarzut, cos, co podlega twojemu wydziałowi. . . mo˙ze te eksploduj ˛ace pojemniki ´
na smieci? ´
— Byc mo˙ze sko ´ nczy si˛e ostrze˙zeniem — powiedział pan Weasley z nastro- ´
szonymi brwiami, wci ˛a˙z notuj ˛ac bardzo szybko. — Szalonooki nie u˙zył ró˙zd˙zki?
Nikogo nie zaatakował?
— Zało˙z˛e si˛e, ˙ze wyskoczył z łó˙zka i zacz ˛ał walic przez okno we wszystko, ´
co popadnie. . . ale trudno b˛edzie im to udowodnic, nie było ˙zadnych ofiar. . . ´
— No dobrze, ju˙z wybywam — powiedział pan Weasley, wcisn ˛ał pergamin
z notatkami do kieszeni i wyleciał z kuchni.
Głowa pana Diggory’ego rozejrzała si˛e i zobaczyła pani ˛a Weasley.
— Przepraszam ci˛e, Molly — powiedziała, nieco spokojniej. — No wiesz, za
budzenie o swicie i to wszystko. . . ale tylko Artur mo˙ze wyci ˛agn ˛a ´ c Szalonookiego ´
z tej kabały, a Szalonooki miał dzisiaj rozpocz ˛ac now ˛a prac˛e. Dlaczego akurat tej ´
nocy. . .
— Nie przejmuj si˛e, Amosie. Nie zjesz grzanki, zanim odejdziesz?
— Ch˛etnie — powiedział pan Diggory.
Pani Weasley wzi˛eła grzank˛e ze stołu, wetkn˛eła j ˛a w płomienie i umiesciła ´
w otwartych ustach głowy pana Digorry’ego.
— D˙z˛eki — powiedział pan Diggory z pełnymi ustami, po czym z cichym
pykni˛eciem znikn ˛ał.
Harry usłyszał, jak pan Weasley ˙zegna si˛e z Billem, Charliem, Percym i dziewczynkami.
Zanim min˛eło pi˛ec minut, wpadł do kuchni, ju˙z we wła ´ sciwie zało˙zo- ´
nej szacie, przyczesuj ˛ac włosy grzebieniem.
— Musz˛e si˛e pospieszyc. . . chłopcy, ˙zycz˛e wam udanego semestru — zwrócił ´
si˛e do Harry’ego, Rona i bli´zniaków, zarzucaj ˛ac na ramiona płaszcz i przygotowuj
˛ac si˛e do teleportacji. — Molly, odprowadzisz dzieciaki na King’s Cross?
106
— Oczywiscie. Nie martw si˛e o nic, zajmij si˛e Szalonookim, my damy sobie ´
rad˛e.
Pan Weasley znikn ˛ał, a do kuchni weszli Bill i Charlie.
— Ktos tu wspomniał Szalonookiego? — zapytał Bill. — Co tym razem zma- ´
lował?
— Twierdzi, ˙ze ktos próbował włama ´ c si˛e do jego domu zeszłej nocy — od- ´
powiedziała pani Weasley.
— Szalonooki Moody? — zapytał George, smaruj ˛ac grzank˛e d˙zemem. — Czy
to nie ten swir, który. . . ´
— Twój ojciec bardzo go ceni — przerwała mu surowo pani Weasley.
— Zgadza si˛e, tata zbiera baterie, prawda? — mrukn ˛ał Fred, kiedy pani Weasley
wyszła z kuchni. — Pokrewne dusze, co?
— Moody był kiedys wielkim czarodziejem — rzekł Fred. ´
— To stary przyjaciel Dumbledore’a — zauwa˙zył Charlie.
— Ale Dumbledore’a nie nazwałbys chyba normalnym, co? — powiedział ´
Fred. — To znaczy. . . wiem, ˙ze jest genialny i w ogóle. . .
— Kim jest ten Szalonooki? — zapytał Harry.
— To emeryt, kiedys pracował w Ministerstwie Magii — odpowiedział Char- ´
lie. — Poznałem go, gdy tata wci ˛agn ˛ał mnie do współpracy z nim. Był aurorem,
jednym z najlepszych. . . Łowc ˛a czarnoksi˛e˙zników — dodał, widz ˛ac, ˙ze Harry nie
ma poj˛ecia, o co chodzi. — Sam zapełnił połow˛e cel w Azkabanie. Ale narobił sobie
mnóstwo wrogów. . . głównie wsród członków rodzin tych, których złapał. . . ´
i słyszałem, ˙ze w koncu naprawd˛e zbzikował. Nikomu nie ufa, wsz˛edzie widzi ´
czarnoksi˛e˙zników.
Bill i Charlie postanowili odprowadzic ich na dworzec King’s Cross, ale Percy, ´
tłumacz ˛ac si˛e g˛esto, oswiadczył, ˙ze musi i ´ s´c do pracy. ´
— Po prostu teraz nie mog˛e sobie pozwolic na zwolnienia. Pan Crouch na- ´
prawd˛e na mnie polega.
— Taak. . . I wiesz co, Percy? — powiedział George bardzo powa˙znym tonem.
— Mysl˛e, ˙ze ju˙z wkrótce b˛edzie wiedział, jak si˛e nazywasz. ´
Pani Weasley udało si˛e zatelefonowac z wiejskiego urz˛edu pocztowego i za- ´
mówic trzy mugolskie taksówki. ´
— Artur próbował wypo˙zyczyc auta z ministerstwa — szepn˛eła Harry’emu, ´
kiedy stali w deszczu przed domem, obserwuj ˛ac, jak kierowcy ładuj ˛a do taksó-
wek szes´c ci˛e˙zkich kufrów. — Ale nie mieli wolnych. . . Och, Harry, oni mi nie ´
wygl ˛adaj ˛a na zbytnio uradowanych, prawda?
Harry nie chciał jej mówic, ˙ze mugolscy taksówkarze rzadko przewo˙z ˛a nad- ´
miernie podekscytowane sowy, a Swisto ´ swinka robiła straszny raban, nie mówi ˛ac ´
ju˙z o tym, ˙ze pewna liczba słynnych, odpornych na wilgoc sztucznych ogni dok- ´
tora Filibustera odpaliła nieoczekiwanie, kiedy wieko kufra Freda otworzyło si˛e
107
raptownie, a Krzywołap wspi ˛ał si˛e po nodze jednego z wrzeszcz ˛acych ze strachu
kierowców, u˙zywaj ˛ac przy tym pazurów.
Jazda na dworzec nie była zbyt przyjemna, bo musieli si˛e zmiesci ´ c na tylnych ´
siedzeniach razem z kuframi. Krzywołap długo nie mógł przyjs´c do siebie po ´
pokazie sztucznych ogni i zanim dojechali do Londynu, byli porz ˛adnie podrapani.
Odetchn˛eli z ulg ˛a, kiedy wysiedli przed dworcem King’s Cross, choc deszcz lał ´
jak z cebra i okropnie przemokli, wlok ˛ac kufry przez zatłoczon ˛a ulic˛e.
Harry nie miał ju˙z ˙zadnych kłopotów w przedostaniu si˛e na peron numer dziewi˛ec
i trzy czwarte. Trzeba było i ´ s´c prosto na ˙zelazn ˛a barierk˛e dziel ˛ac ˛a pero- ´
ny numer dziewi˛ec i dziesi˛e ´ c, pami˛etaj ˛ac tylko, by nie zwraca ´ c na siebie uwagi ´
mugoli. Dzisiaj zrobili to w małych grupkach. Pierwsi wystartowali Harry, Ron
i Hermiona (najbardziej rzucaj ˛acy si˛e w oczy, bo towarzyszyła im Swisto ´ swinka ´
i Krzywołap): oparli si˛e niby przypadkiem o barierk˛e, gaw˛edz ˛ac od niechcenia,
i przeslizn˛eli si˛e przez ni ˛a. . . a gdy to zrobili, peron numer dziewi˛e ´ c i trzy czwar- ´
te natychmiast si˛e przed nimi zmaterializował.
Ekspres Londyn-Hogwart, ze swoj ˛a lsni ˛ac ˛a, czerwon ˛a lokomotyw ˛a, stał ju˙z ´
przy peronie. W obłokach pary wyrzucanej z komina liczni uczniowie Hogwartu
i odprowadzaj ˛acy ich rodzice wygl ˛adali jak mroczne widma. Swisto ´ swinka roz- ´
gadała si˛e jak szalona, słysz ˛ac we mgle pohukiwanie mnóstwa sów. Harry, Ron
i Hermiona zacz˛eli szukac sobie miejsc i wkrótce wpychali ju˙z kufry do przedzia- ´
łu w połowie poci ˛agu. Potem wrócili na peron, ˙zeby si˛e po˙zegnac z pani ˛a Weasley, ´
Billem i Charliem.
— Mo˙ze zobaczymy si˛e wczesniej, ni˙z s ˛adzicie — rzekł Charlie, szczerz ˛ac ´
z˛eby, gdy ju˙z usciskał Ginny. ´
— Dlaczego? — zapytał ˙zywo Fred.
— Zobaczycie. Tylko nie wspominajcie Percy’emu, ˙ze o tym mówiłem. To
„poufna informacja do czasu, kiedy ministerstwo uzna za stosowne j ˛a ujawnic”. ´
— Tak, w tym roku bardzo bym chciał wrócic do Hogwartu — powiedział ´
Bill, który stał z r˛ekami w kieszeniach i patrzył t˛esknie na poci ˛ag.
— Dlaczego? — zapytał niecierpliwie George.
— Bo to b˛edzie bardzo ciekawy rok — odrzekł Bill, a oczy dziwnie mu pojasniały.
— Mo˙ze nawet znajd˛e troch˛e czasu, ˙zeby si˛e tam pojawi ´ c i troch˛e sobie ´
popatrzyc. . . ´
— Popatrzyc na co? — zapytał Ron. ´
Ale w tym momencie usłyszeli gwizdek i pani Weasley zagoniła ich do przedziału.
— Pani Weasley, dzi˛ekujemy za pobyt w pani domu — powiedziała Hermiona,
kiedy weszli do przedziału, zamkn˛eli drzwi i wyjrzeli przez okno.
— Tak, dzi˛ekujemy za wszystko, pani Weasley — dodał Harry.
108
— Och, to była dla mnie wielka przyjemnos´c — odpowiedziała pani We- ´
asley. — Zaprosiłabym was na Bo˙ze Narodzenie, ale. . . có˙z, mysl˛e, ˙ze wszyscy ´
b˛edziecie chcieli zostac w Hogwarcie, no bo przecie˙z. . . tam jest tyle ró˙znych. . . ´
— Mamo! — zawołał zniecierpliwiony Ron. — O czym wy troje wiecie, a my
nie?
— Mysl˛e, ˙ze dowiecie si˛e dzi ´ s wieczorem. — Pani Weasley u ´ smiechn˛eła ´
si˛e. — To b˛edzie bardzo ekscytuj ˛ace. . . bardzo si˛e ciesz˛e, ˙ze zmienili zasady. . .
— Jakie zasady? — zapytali jednoczesnie Harry, Ron, Fred i George. ´
— Jestem pewna, ˙ze profesor Dumbledore wszystko wam powie. A tymczasem
zachowujcie si˛e przyzwoicie. Dobrze, Fred? Przyrzekasz, George?
Tłoki lokomotywy zasyczały głosno i poci ˛ag ruszył. ´
— Powiedzcie nam, co ma byc w Hogwarcie! — krzykn ˛ał Fred, wychylaj ˛ac ´
si˛e przez okno. — Jakie zasady zmieniaj ˛a?
Ale pani Weasley tylko si˛e usmiechn˛eła i pomachała im r˛ek ˛a. Zanim poci ˛ag ´
znikn ˛ał za zakr˛etem, ona, Bill i Charlie zdeportowali si˛e.
Harry, Ron i Hermiona wrócili do przedziału. G˛esty deszcz b˛ebnił w okna,
wi˛ec nic nie było przez nie widac. Ron otworzył swój kufer, wyci ˛agn ˛ał kaszta- ´
now ˛a szat˛e wyjsciow ˛a i zarzucił j ˛a na klatk˛e ´ Swisto ´ swinki, ˙zeby zagłuszy ´ c jej ´
podniecone pohukiwanie.
— Bagman chciał nam powiedziec, co si˛e dzieje w Hogwarcie — powiedział ´
ponuro, siadaj ˛ac obok Harry’ego. — Na mistrzostwach swiata, pami˛etacie? A mo- ´
ja własna matka nabrała wody w usta. Bardzo jestem ciekawy, o co. . .
— Ciiicho! — wyszeptała nagle Hermiona, przyciskaj ˛ac palec do ust i wskazuj
˛ac w stron˛e s ˛asiedniego przedziału. Harry i Ron zamilkli, a wtedy usłyszeli
znajomy, kpi ˛acy głos, napływaj ˛acy przez otwarte drzwi.
— . . . ojciec powa˙znie rozwa˙zał, czy nie posłac mnie do Durmstrangu, a nie ´
do Hogwartu. Zna tam dyrektora. A wiecie, co mysli o naszym. . . Dumbledo- ´
re uwielbia szlamy, a w Durmstrangu nie przyjmuj ˛a takiej hołoty. Ale matka nie
chciała si˛e zgodzic, ˙zebym był tak daleko od domu. Ojciec mówi, ˙ze w Durm- ´
strangu maj ˛a o wiele zdrowszy stosunek do czarnej magii ni˙z w Hogwarcie. Tam
si˛e jej naucza, a nie tylko pokazuje, jak si˛e przed ni ˛a bronic. . . ´
Hermiona wstała, podeszła na palcach do drzwi i zasun˛eła je. Głos Malfoya
ucichł.
— Wi˛ec on uwa˙za, ˙ze Durmstrang bardziej by mu odpowiadał, tak? — powiedziała
ze złosci ˛a. — Szkoda, ˙ze tam nie poszedł, nie musieliby ´ smy si˛e z nim ´
u˙zerac.´
— Durmstrang to jakas inna szkoła magii? — zapytał Harry. ´
— Tak — odpowiedziała z pogard ˛a Hermiona — i ma okropn ˛a reputacj˛e.
Według Oceny stanu edukacji magicznej w Europie kład ˛a tam du˙zy nacisk na
czarn ˛a magi˛e.
109
— Chyba o nim słyszałem — odezwał si˛e Ron. — Gdzie to jest? W jakim
kraju?
— Tego przecie˙z nikt nie wie — odpowiedziała Hermiona, unosz ˛ac brwi.
— A dlaczego? — zapytał Harry.
— Mi˛edzy szkołami magii od dawna trwa zaci˛eta rywalizacja. Durmstrang
i Beauxbatons ukrywaj ˛a swoje poło˙zenie, ˙zeby nikt nie wykradł ich sekretów —
powiedziała rzeczowym tonem Hermiona.
— Daj spokój — prychn ˛ał Ron, którego to rozsmieszyło. — Durmstrang jest ´
tak du˙zy jak Hogwart, jak sobie wyobra˙zasz ukrycie olbrzymiego zamku?
— Przecie˙z Hogwart te˙z jest ukryty — powiedziała Hermiona tonem, w któ-
rym brzmiało zaskoczenie. — Wszyscy o tym wiedz ˛a. . . a w ka˙zdym razie wszyscy,
którzy przeczytali Histori˛e Hogwartu.
— A wi˛ec tylko ty — rzekł Ron. — No i dobrze, ale mo˙ze raczysz nam powiedziec,
jak si˛e ukrywa co ´ s takiego jak Hogwart? ´
— To proste: za pomoc ˛a czarów. Kiedy na zamek patrzy jakis mugol, widzi ´
tylko rozwalone ruiny i napis nad bram ˛a: NIEBEZPIECZENSTWO! NIE WCHO- ´
DZIC, GROZI ´ SMIERCI ˛A. ´
— Wi˛ec dla obcego Durmstrang te˙z wygl ˛ada jak ruiny?
— Byc mo˙ze — odpowiedziała Hermiona, wzruszaj ˛ac ramionami. — A mo˙ze ´
zabezpieczyli go zakl˛eciami antymugolskimi, tak jak ten stadion, na którym rozgrywano
finał mistrzostw swiata. No, ale ˙zeby udaremni ´ c odnalezienie go przez ´
czarodziejów, trzeba by go uczynic nienanoszalnym. . . ´
— Mo˙zesz powtórzyc?´
— Ojej, przecie˙z mo˙zna tak zaczarowac jaki ´ s budynek, ˙zeby nie mo˙zna go ´
było nanies´c na map˛e, nie wiedziałe ´ s?´
— Ee. . . skoro tak mówisz — b ˛akn ˛ał Harry.
— Ale ja mysl˛e, ˙ze Durmstrang musi by ´ c gdzie ´ s na dalekiej północy — powie- ´
działa z namysłem Hermiona. — Gdzies, gdzie jest bardzo zimno, bo oni nosz ˛a ´
takie grube, futrzane czapy.
— Ach, tylko pomyslcie. . . — powiedział Ron rozmarzonym głosem. — Jak ´
łatwo byłoby zepchn ˛ac Malfoya z jakiego ´ s lodowca i upozorowa ´ c wypadek. . . ´
Szkoda, ˙ze jego matka go lubi. . .
W miar˛e jak poci ˛ag zmierzał coraz dalej na północ, deszcz stawał si˛e coraz
g˛estszy, a krople coraz wi˛eksze. Niebo było tak ciemne, a okna tak zaparowane, ˙ze
zapaliły si˛e swiatła, cho ´ c był ´ srodek dnia. W korytarzu rozległ si˛e grzechot wózka ´
z przysmakami i Harry kupił dla wszystkich stert˛e kociołkowych piegusków.
Po południu zajrzało do ich przedziału kilku kolegów, w tym Seamus Finnigan,
Dean Thomas i Neville Longbottom, pyzaty, wyj ˛atkowo roztrzepany chłopiec,
wychowywany przez swoj ˛a bardzo gro´zn ˛a babci˛e, równie˙z czarownic˛e. Seamus
wci ˛a˙z miał przypi˛et ˛a do bluzy irlandzk ˛a rozetk˛e. Jej czary wyra´znie osłabły;
nadal popiskiwała: Troy! Mullet! Moran!, ale ju˙z o wiele słabiej i jakby miała za-
110
dyszk˛e. Po jakichs dwóch kwadransach Hermiona, znudzona nieko ´ ncz ˛acymi si˛e ´
dyskusjami o quidditchu, zagł˛ebiła si˛e w Standardowej ksi˛edze zakl˛ec (4 stopie ´ n)´
i zacz˛eła si˛e uczyc zakl˛ecia przywołuj ˛acego. ´
Neville przysłuchiwał si˛e z zazdrosci ˛a opowie ´ sciom o meczu finałowym. ´
— Babcia nie chciała pójs´c — powiedział ze smutkiem. — Nie kupiła biletów. ´
Ale to musiał byc wspaniały mecz. . . ´
— Był wspaniały — rzekł Ron. — Popatrz na to, Neville.
Pogrzebał w swoim kufrze i wyci ˛agn ˛ał miniaturow ˛a figurk˛e Wiktora Kruma.
— Och. . . ojej! — Neville’a a˙z zatkało z zazdrosci, kiedy Ron wetkn ˛ał mu ´
Kruma w pulchn ˛a dłon.´
— Widzielismy go ˙zywego, i to z bliska — powiedział Ron. — Byli ´ smy w lo- ´
˙zy honorowej. . .
— Po raz pierwszy i ostatni w ˙zyciu, Weasley.
W drzwiach pojawił si˛e Draco Malfoy. Za nim stali, rzecz jasna, jego dwaj
goryle, Crabbe i Goyle, wielkie, zbirowate osiłki; obaj podrosli przez lato przy- ´
najmniej o stop˛e. Najwyra´zniej podsłuchali ich rozmow˛e przez drzwi przedziału,
które Dean i Seamus zostawili otwarte.
— Nie przypominam sobie, ˙zebysmy ci˛e zapraszali, Malfoy — wycedził Har- ´
ry.
— Weasley. . . a co to takiego? — zapytał Malfoy, wskazuj ˛ac na klatk˛e Swi- ´
stoswinki. ´
Zwisał z niej r˛ekaw wyjsciowej szaty Rona, kołysz ˛ac si˛e wraz z chybotaniem ´
poci ˛agu. Poszarzała koronka rzucała si˛e w oczy.
Ron poderwał si˛e, by schowac szat˛e, ale Malfoy był szybszy. Chwycił za r˛e- ´
kaw i poci ˛agn ˛ał.
— Zobaczcie! — powiedział uradowany, pokazuj ˛ac szat˛e swoim gorylom. —
Weasley, chyba nie zamierzasz tego nosic, co? No wiesz. . . to było bardzo modne ´
gdzies w 1890 roku. . . ´
— Wypchaj si˛e krowim łajnem! — krzykn ˛ał Ron, z twarz ˛a koloru swojej wyjsciowej
szaty. ´
Wyrwał j ˛a Malfoyowi, który rykn ˛ał drwi ˛acym smiechem. Crabbe i Goyle par- ´
skn˛eli głupkowato.
— To co, Weasley, zamierzasz wzi ˛ac udział? Chcesz spróbowa ´ c? My ´ slisz, ˙ze ´
mo˙ze ci si˛e uda przysporzyc odrobin˛e sławy rodowemu nazwisku? No i w gr˛e ´
wchodz ˛a pieni ˛adze, chyba wiesz. . . jakbys zwyci˛e˙zył, mógłby ´ s sobie wreszcie ´
sprawic jakie ´ s przyzwoite ciuchy. . . ´
— O czym ty mówisz? — warkn ˛ał Ron.
— Zamierzasz si˛e zgłosic? — powtórzył Malfoy. — Zało˙z˛e si˛e, ˙ze i ty, Potter. ´
Ty nigdy nie przegapisz najmniejszej szansy, ˙zeby si˛e wszystkim pokazac, co? ´
— Malfoy, albo nam wyjasnisz, o czym pleciesz, albo wyno ´ s si˛e st ˛ad — ode- ´
zwała si˛e Hermiona znad Standardowej ksi˛egi zakl˛e´c (4 stopie´n).
111
Na bladej twarzy Malfoya pojawił si˛e triumfalny usmiech. ´
— To wy naprawd˛e o niczym nie wiecie? — zapytał uradowany. — Weasley,
masz w ministerstwie ojca i brata i nic nie wiesz? Bo mój ojciec powiedział mi
o tym ju˙z dawno. . . dowiedział si˛e od Korneliusza Knota. No tak, ale mój ojciec
zawsze przyja´znił si˛e z czołowymi osobistosciami w ministerstwie. Mo˙ze twój ´
ma jeszcze zbyt nisk ˛a pozycj˛e, by o tym wiedziec; pewnie w jego obecno ´ sci nie ´
rozmawiaj ˛a o wa˙znych sprawach.
Zasmiał si˛e ponownie, skin ˛ał na Crabbe’a i Goyle’a i cała trójka znikn˛eła. ´
Ron zerwał si˛e na nogi i zatrzasn ˛ał za nimi drzwi z tak ˛a sił ˛a, ˙ze szyba rozleciała
si˛e w kawałki.
— Ron! — powiedziała z wyrzutem Hermiona, wyci ˛agaj ˛ac ró˙zd˙zk˛e. Mrukn˛e-
ła: Reparo!, a kawałki szkła poł ˛aczyły si˛e w szyb˛e, która natychmiast wróciła na
swoje miejsce w drzwiach.
— Wi˛ec. . . wygl ˛ada na to, ˙ze on wie wszystko, a my nic — warkn ˛ał Ron. —
Ojciec zawsze przyja´znił si˛e z czołowymi osobistosciami w ministerstwie. . . ´ Tata
mógłby ju˙z dawno awansowac, ale nie chce, po prostu lubi swoj ˛a prac˛e. ´
— Ale˙z to oczywiste, Ron — powiedziała spokojnie Hermiona. — Nie daj si˛e
wyprowadzic z równowagi Malfoyowi. ´
— Jemu? Wyprowadzic si˛e z równowagi? Daj spokój! — prychn ˛ał Ron, po- ´
rywaj ˛ac kociołkowego pieguska i mia˙zd˙z ˛ac go w dłoni.
Podły nastrój nie opuscił Rona a˙z do ko ´ nca podró˙zy. Prawie si˛e nie odzywał, ´
gdy przebierali si˛e w szkolne szaty, i wci ˛a˙z był wsciekły, kiedy poci ˛ag w ko ´ ncu ´
zwolnił i zatrzymał si˛e na ciemnej jak grobowiec stacji Hogsmeade.
Kiedy drzwi przedziałów pootwierały si˛e z trzaskiem, gdzies wysoko przeto- ´
czył si˛e grzmot. Hermiona zawin˛eła Krzywołapa w swój płaszcz, a Ron pozostawił
swoj ˛a szat˛e wyjsciow ˛a na klatce ´ Swisto ´ swinki. Opu ´ scili wagon, pochylaj ˛ac ´
nisko głowy i mru˙z ˛ac oczy w ulewnym deszczu. Lało tak strasznie, jakby im nad
głowami nieustannie wylewano kubełki lodowatej wody.
— Hej! Hagrid! — rykn ˛ał Harry na widok olbrzymiej postaci na koncu pero- ´
nu.
— W porz ˛asiu, Harry? — odkrzykn ˛ał Hagrid, machaj ˛ac r˛ek ˛a. — Zobaczymy
si˛e na uczcie, jesli si˛e nie potopimy! ´
Zgodnie z tradycj ˛a, pierwszoroczniacy byli przewo˙zeni do Hogwartu przez
jezioro łódkami, a przepraw ˛a kierował Hagrid.
— Oooch, nie wyobra˙zam sobie przepłyni˛ecia jeziora w tak ˛a pogod˛e — powiedziała
Hermiona, wzdrygaj ˛ac si˛e, kiedy szli powoli peronem razem z całym
tłumem uczniów. Przed stacj ˛a czekała na nich setka powozów bez koni. Harry,
Ron, Hermiona i Neville wle´zli z ulg ˛a do jednego z nich, drzwiczki zatrzasn˛eły
si˛e z hukiem i w chwil˛e pó´zniej długi sznur pojazdów potoczył si˛e chwiejnie po
rozmokłej drodze, zmierzaj ˛ac ku zamkowi Hogwart.
ponur ˛a atmosfer˛e konca wakacji. G˛esty deszcz b˛ebnił wci ˛a˙z w okno, gdy ´
wkładał d˙zinsy i bluz˛e. W szkolne szaty przebierali si˛e zawsze dopiero w ekspresie
Londyn-Hogwart.
Harry, Ron, Fred i George zeszli ju˙z na podest pierwszego pi˛etra, zmierzaj ˛ac
do kuchni na sniadanie, gdy u stóp schodów pojawiła si˛e pani Weasley, wyra´znie ´
czyms zaniepokojona. ´
— Arturze! — zawołała, podnosz ˛ac głow˛e do góry. — Arturze! Pilna wiadomos´c
z ministerstwa! ´
Harry przywarł do sciany, ˙zeby przepu ´ sci ´ c pana Weasleya, który zbiegł na dół ´
w szacie zało˙zonej tył na przód i znikn ˛ał im z oczu. Kiedy weszli do kuchni, zobaczyli
pani ˛a Weasley grzebi ˛ac ˛a zawzi˛ecie w szufladzie kredensu — „Miałam tu
gdzies pióro!” — i pana Weasleya pochylonego nad kominkiem i rozmawiaj ˛acego ´
z. . .
Harry zacisn ˛ał powieki i otworzył je ponownie, aby sprawdzic, czy z jego ´
oczami wszystko jest w porz ˛adku.
Posród płomieni spoczywała głowa Amosa Diggory’ego, przywodz ˛ac na my ´ sl´
wielkie brodate jajo. Mówiła bardzo szybko, nie zwracaj ˛ac najmniejszej uwagi na
lataj ˛ace wokół niej iskry i płomienie li˙z ˛ace uszy.
— . . . mieszkaj ˛acy w pobli˙zu mugole usłyszeli wybuchy i krzyki, wi˛ec wezwali
tych, jak to oni mówi ˛a. . . pałecjantów. . . Arturze, musisz tam jechac. . . ´
— Masz! — wysapała pani Weasley, wciskaj ˛ac m˛e˙zowi do r ˛ak kawałek pergaminu,
kałamarz i pogi˛ete pióro.
— . . . to naprawd˛e wielkie szcz˛escie, ˙ze o tym usłyszałem — powiedziała gło- ´
wa pana Diggory’ego — musiałem przyjs´c wcze ´ sniej do biura, ˙zeby wysła ´ c par˛e ´
sów, patrz˛e, a tu ludzie z Wydziału Niewłasciwego U˙zywania Czarów gdzie ´ s si˛e ´
wybieraj ˛a. . . Arturze, jesli Rita Skeeter o tym si˛e dowie. . . ´
— A co mówi Szalonooki? — zapytał pan Weasley, otwieraj ˛ac kałamarz, maczaj
˛ac w nim pióro i zaczynaj ˛ac robic notatki. ´
Głowa pana Diggory’ego przewróciła oczami.
105
— Mówi, ˙ze usłyszał, jak ktos wchodzi na podwórze. Mówi, ˙ze skradali si˛e ´
w kierunku domu, ale wpadli na jego pojemniki na smieci. ´
— Co zrobiły pojemniki na smieci? — zapytał pan Weasley, skrobi ˛ac zawzi˛e- ´
cie piórem po pergaminie.
— Z tego, co wiem, narobiły okropnego hałasu i porozsypywały wsz˛edzie
smieci — odpowiedział pan Diggory. — Najwyra´zniej jeden z nich wci ˛a˙z pod- ´
skakiwał, kiedy pojawili si˛e ci pałecjanci. . .
Pan Wesley j˛ekn ˛ał.
— A co z tym intruzem?
— Arturze, przecie˙z znasz Szalonookiego — odpowiedziała głowa pana Diggory’ego,
ponownie błyskaj ˛ac białkami. — Ktos zakrada si˛e na jego podwórko ´
w srodku nocy. . . Mamy w to uwierzy ´ c? Na pewno przebiegał tam jaki ´ s kot, któ- ´
ry zapl ˛atał si˛e w kartoflane obierki i dostał szału ze strachu. Ale jesli Szalonooki ´
dostanie si˛e w łapy tych z Wydziału Niewłasciwego U˙zywania Czarów. . . pomy ´ sl´
o jego kartotece. . . musimy go jakos z tego wyci ˛agn ˛a ´ c. . . mo˙ze jaki ´ s mniejszy ´
zarzut, cos, co podlega twojemu wydziałowi. . . mo˙ze te eksploduj ˛ace pojemniki ´
na smieci? ´
— Byc mo˙ze sko ´ nczy si˛e ostrze˙zeniem — powiedział pan Weasley z nastro- ´
szonymi brwiami, wci ˛a˙z notuj ˛ac bardzo szybko. — Szalonooki nie u˙zył ró˙zd˙zki?
Nikogo nie zaatakował?
— Zało˙z˛e si˛e, ˙ze wyskoczył z łó˙zka i zacz ˛ał walic przez okno we wszystko, ´
co popadnie. . . ale trudno b˛edzie im to udowodnic, nie było ˙zadnych ofiar. . . ´
— No dobrze, ju˙z wybywam — powiedział pan Weasley, wcisn ˛ał pergamin
z notatkami do kieszeni i wyleciał z kuchni.
Głowa pana Diggory’ego rozejrzała si˛e i zobaczyła pani ˛a Weasley.
— Przepraszam ci˛e, Molly — powiedziała, nieco spokojniej. — No wiesz, za
budzenie o swicie i to wszystko. . . ale tylko Artur mo˙ze wyci ˛agn ˛a ´ c Szalonookiego ´
z tej kabały, a Szalonooki miał dzisiaj rozpocz ˛ac now ˛a prac˛e. Dlaczego akurat tej ´
nocy. . .
— Nie przejmuj si˛e, Amosie. Nie zjesz grzanki, zanim odejdziesz?
— Ch˛etnie — powiedział pan Diggory.
Pani Weasley wzi˛eła grzank˛e ze stołu, wetkn˛eła j ˛a w płomienie i umiesciła ´
w otwartych ustach głowy pana Digorry’ego.
— D˙z˛eki — powiedział pan Diggory z pełnymi ustami, po czym z cichym
pykni˛eciem znikn ˛ał.
Harry usłyszał, jak pan Weasley ˙zegna si˛e z Billem, Charliem, Percym i dziewczynkami.
Zanim min˛eło pi˛ec minut, wpadł do kuchni, ju˙z we wła ´ sciwie zało˙zo- ´
nej szacie, przyczesuj ˛ac włosy grzebieniem.
— Musz˛e si˛e pospieszyc. . . chłopcy, ˙zycz˛e wam udanego semestru — zwrócił ´
si˛e do Harry’ego, Rona i bli´zniaków, zarzucaj ˛ac na ramiona płaszcz i przygotowuj
˛ac si˛e do teleportacji. — Molly, odprowadzisz dzieciaki na King’s Cross?
106
— Oczywiscie. Nie martw si˛e o nic, zajmij si˛e Szalonookim, my damy sobie ´
rad˛e.
Pan Weasley znikn ˛ał, a do kuchni weszli Bill i Charlie.
— Ktos tu wspomniał Szalonookiego? — zapytał Bill. — Co tym razem zma- ´
lował?
— Twierdzi, ˙ze ktos próbował włama ´ c si˛e do jego domu zeszłej nocy — od- ´
powiedziała pani Weasley.
— Szalonooki Moody? — zapytał George, smaruj ˛ac grzank˛e d˙zemem. — Czy
to nie ten swir, który. . . ´
— Twój ojciec bardzo go ceni — przerwała mu surowo pani Weasley.
— Zgadza si˛e, tata zbiera baterie, prawda? — mrukn ˛ał Fred, kiedy pani Weasley
wyszła z kuchni. — Pokrewne dusze, co?
— Moody był kiedys wielkim czarodziejem — rzekł Fred. ´
— To stary przyjaciel Dumbledore’a — zauwa˙zył Charlie.
— Ale Dumbledore’a nie nazwałbys chyba normalnym, co? — powiedział ´
Fred. — To znaczy. . . wiem, ˙ze jest genialny i w ogóle. . .
— Kim jest ten Szalonooki? — zapytał Harry.
— To emeryt, kiedys pracował w Ministerstwie Magii — odpowiedział Char- ´
lie. — Poznałem go, gdy tata wci ˛agn ˛ał mnie do współpracy z nim. Był aurorem,
jednym z najlepszych. . . Łowc ˛a czarnoksi˛e˙zników — dodał, widz ˛ac, ˙ze Harry nie
ma poj˛ecia, o co chodzi. — Sam zapełnił połow˛e cel w Azkabanie. Ale narobił sobie
mnóstwo wrogów. . . głównie wsród członków rodzin tych, których złapał. . . ´
i słyszałem, ˙ze w koncu naprawd˛e zbzikował. Nikomu nie ufa, wsz˛edzie widzi ´
czarnoksi˛e˙zników.
Bill i Charlie postanowili odprowadzic ich na dworzec King’s Cross, ale Percy, ´
tłumacz ˛ac si˛e g˛esto, oswiadczył, ˙ze musi i ´ s´c do pracy. ´
— Po prostu teraz nie mog˛e sobie pozwolic na zwolnienia. Pan Crouch na- ´
prawd˛e na mnie polega.
— Taak. . . I wiesz co, Percy? — powiedział George bardzo powa˙znym tonem.
— Mysl˛e, ˙ze ju˙z wkrótce b˛edzie wiedział, jak si˛e nazywasz. ´
Pani Weasley udało si˛e zatelefonowac z wiejskiego urz˛edu pocztowego i za- ´
mówic trzy mugolskie taksówki. ´
— Artur próbował wypo˙zyczyc auta z ministerstwa — szepn˛eła Harry’emu, ´
kiedy stali w deszczu przed domem, obserwuj ˛ac, jak kierowcy ładuj ˛a do taksó-
wek szes´c ci˛e˙zkich kufrów. — Ale nie mieli wolnych. . . Och, Harry, oni mi nie ´
wygl ˛adaj ˛a na zbytnio uradowanych, prawda?
Harry nie chciał jej mówic, ˙ze mugolscy taksówkarze rzadko przewo˙z ˛a nad- ´
miernie podekscytowane sowy, a Swisto ´ swinka robiła straszny raban, nie mówi ˛ac ´
ju˙z o tym, ˙ze pewna liczba słynnych, odpornych na wilgoc sztucznych ogni dok- ´
tora Filibustera odpaliła nieoczekiwanie, kiedy wieko kufra Freda otworzyło si˛e
107
raptownie, a Krzywołap wspi ˛ał si˛e po nodze jednego z wrzeszcz ˛acych ze strachu
kierowców, u˙zywaj ˛ac przy tym pazurów.
Jazda na dworzec nie była zbyt przyjemna, bo musieli si˛e zmiesci ´ c na tylnych ´
siedzeniach razem z kuframi. Krzywołap długo nie mógł przyjs´c do siebie po ´
pokazie sztucznych ogni i zanim dojechali do Londynu, byli porz ˛adnie podrapani.
Odetchn˛eli z ulg ˛a, kiedy wysiedli przed dworcem King’s Cross, choc deszcz lał ´
jak z cebra i okropnie przemokli, wlok ˛ac kufry przez zatłoczon ˛a ulic˛e.
Harry nie miał ju˙z ˙zadnych kłopotów w przedostaniu si˛e na peron numer dziewi˛ec
i trzy czwarte. Trzeba było i ´ s´c prosto na ˙zelazn ˛a barierk˛e dziel ˛ac ˛a pero- ´
ny numer dziewi˛ec i dziesi˛e ´ c, pami˛etaj ˛ac tylko, by nie zwraca ´ c na siebie uwagi ´
mugoli. Dzisiaj zrobili to w małych grupkach. Pierwsi wystartowali Harry, Ron
i Hermiona (najbardziej rzucaj ˛acy si˛e w oczy, bo towarzyszyła im Swisto ´ swinka ´
i Krzywołap): oparli si˛e niby przypadkiem o barierk˛e, gaw˛edz ˛ac od niechcenia,
i przeslizn˛eli si˛e przez ni ˛a. . . a gdy to zrobili, peron numer dziewi˛e ´ c i trzy czwar- ´
te natychmiast si˛e przed nimi zmaterializował.
Ekspres Londyn-Hogwart, ze swoj ˛a lsni ˛ac ˛a, czerwon ˛a lokomotyw ˛a, stał ju˙z ´
przy peronie. W obłokach pary wyrzucanej z komina liczni uczniowie Hogwartu
i odprowadzaj ˛acy ich rodzice wygl ˛adali jak mroczne widma. Swisto ´ swinka roz- ´
gadała si˛e jak szalona, słysz ˛ac we mgle pohukiwanie mnóstwa sów. Harry, Ron
i Hermiona zacz˛eli szukac sobie miejsc i wkrótce wpychali ju˙z kufry do przedzia- ´
łu w połowie poci ˛agu. Potem wrócili na peron, ˙zeby si˛e po˙zegnac z pani ˛a Weasley, ´
Billem i Charliem.
— Mo˙ze zobaczymy si˛e wczesniej, ni˙z s ˛adzicie — rzekł Charlie, szczerz ˛ac ´
z˛eby, gdy ju˙z usciskał Ginny. ´
— Dlaczego? — zapytał ˙zywo Fred.
— Zobaczycie. Tylko nie wspominajcie Percy’emu, ˙ze o tym mówiłem. To
„poufna informacja do czasu, kiedy ministerstwo uzna za stosowne j ˛a ujawnic”. ´
— Tak, w tym roku bardzo bym chciał wrócic do Hogwartu — powiedział ´
Bill, który stał z r˛ekami w kieszeniach i patrzył t˛esknie na poci ˛ag.
— Dlaczego? — zapytał niecierpliwie George.
— Bo to b˛edzie bardzo ciekawy rok — odrzekł Bill, a oczy dziwnie mu pojasniały.
— Mo˙ze nawet znajd˛e troch˛e czasu, ˙zeby si˛e tam pojawi ´ c i troch˛e sobie ´
popatrzyc. . . ´
— Popatrzyc na co? — zapytał Ron. ´
Ale w tym momencie usłyszeli gwizdek i pani Weasley zagoniła ich do przedziału.
— Pani Weasley, dzi˛ekujemy za pobyt w pani domu — powiedziała Hermiona,
kiedy weszli do przedziału, zamkn˛eli drzwi i wyjrzeli przez okno.
— Tak, dzi˛ekujemy za wszystko, pani Weasley — dodał Harry.
108
— Och, to była dla mnie wielka przyjemnos´c — odpowiedziała pani We- ´
asley. — Zaprosiłabym was na Bo˙ze Narodzenie, ale. . . có˙z, mysl˛e, ˙ze wszyscy ´
b˛edziecie chcieli zostac w Hogwarcie, no bo przecie˙z. . . tam jest tyle ró˙znych. . . ´
— Mamo! — zawołał zniecierpliwiony Ron. — O czym wy troje wiecie, a my
nie?
— Mysl˛e, ˙ze dowiecie si˛e dzi ´ s wieczorem. — Pani Weasley u ´ smiechn˛eła ´
si˛e. — To b˛edzie bardzo ekscytuj ˛ace. . . bardzo si˛e ciesz˛e, ˙ze zmienili zasady. . .
— Jakie zasady? — zapytali jednoczesnie Harry, Ron, Fred i George. ´
— Jestem pewna, ˙ze profesor Dumbledore wszystko wam powie. A tymczasem
zachowujcie si˛e przyzwoicie. Dobrze, Fred? Przyrzekasz, George?
Tłoki lokomotywy zasyczały głosno i poci ˛ag ruszył. ´
— Powiedzcie nam, co ma byc w Hogwarcie! — krzykn ˛ał Fred, wychylaj ˛ac ´
si˛e przez okno. — Jakie zasady zmieniaj ˛a?
Ale pani Weasley tylko si˛e usmiechn˛eła i pomachała im r˛ek ˛a. Zanim poci ˛ag ´
znikn ˛ał za zakr˛etem, ona, Bill i Charlie zdeportowali si˛e.
Harry, Ron i Hermiona wrócili do przedziału. G˛esty deszcz b˛ebnił w okna,
wi˛ec nic nie było przez nie widac. Ron otworzył swój kufer, wyci ˛agn ˛ał kaszta- ´
now ˛a szat˛e wyjsciow ˛a i zarzucił j ˛a na klatk˛e ´ Swisto ´ swinki, ˙zeby zagłuszy ´ c jej ´
podniecone pohukiwanie.
— Bagman chciał nam powiedziec, co si˛e dzieje w Hogwarcie — powiedział ´
ponuro, siadaj ˛ac obok Harry’ego. — Na mistrzostwach swiata, pami˛etacie? A mo- ´
ja własna matka nabrała wody w usta. Bardzo jestem ciekawy, o co. . .
— Ciiicho! — wyszeptała nagle Hermiona, przyciskaj ˛ac palec do ust i wskazuj
˛ac w stron˛e s ˛asiedniego przedziału. Harry i Ron zamilkli, a wtedy usłyszeli
znajomy, kpi ˛acy głos, napływaj ˛acy przez otwarte drzwi.
— . . . ojciec powa˙znie rozwa˙zał, czy nie posłac mnie do Durmstrangu, a nie ´
do Hogwartu. Zna tam dyrektora. A wiecie, co mysli o naszym. . . Dumbledo- ´
re uwielbia szlamy, a w Durmstrangu nie przyjmuj ˛a takiej hołoty. Ale matka nie
chciała si˛e zgodzic, ˙zebym był tak daleko od domu. Ojciec mówi, ˙ze w Durm- ´
strangu maj ˛a o wiele zdrowszy stosunek do czarnej magii ni˙z w Hogwarcie. Tam
si˛e jej naucza, a nie tylko pokazuje, jak si˛e przed ni ˛a bronic. . . ´
Hermiona wstała, podeszła na palcach do drzwi i zasun˛eła je. Głos Malfoya
ucichł.
— Wi˛ec on uwa˙za, ˙ze Durmstrang bardziej by mu odpowiadał, tak? — powiedziała
ze złosci ˛a. — Szkoda, ˙ze tam nie poszedł, nie musieliby ´ smy si˛e z nim ´
u˙zerac.´
— Durmstrang to jakas inna szkoła magii? — zapytał Harry. ´
— Tak — odpowiedziała z pogard ˛a Hermiona — i ma okropn ˛a reputacj˛e.
Według Oceny stanu edukacji magicznej w Europie kład ˛a tam du˙zy nacisk na
czarn ˛a magi˛e.
109
— Chyba o nim słyszałem — odezwał si˛e Ron. — Gdzie to jest? W jakim
kraju?
— Tego przecie˙z nikt nie wie — odpowiedziała Hermiona, unosz ˛ac brwi.
— A dlaczego? — zapytał Harry.
— Mi˛edzy szkołami magii od dawna trwa zaci˛eta rywalizacja. Durmstrang
i Beauxbatons ukrywaj ˛a swoje poło˙zenie, ˙zeby nikt nie wykradł ich sekretów —
powiedziała rzeczowym tonem Hermiona.
— Daj spokój — prychn ˛ał Ron, którego to rozsmieszyło. — Durmstrang jest ´
tak du˙zy jak Hogwart, jak sobie wyobra˙zasz ukrycie olbrzymiego zamku?
— Przecie˙z Hogwart te˙z jest ukryty — powiedziała Hermiona tonem, w któ-
rym brzmiało zaskoczenie. — Wszyscy o tym wiedz ˛a. . . a w ka˙zdym razie wszyscy,
którzy przeczytali Histori˛e Hogwartu.
— A wi˛ec tylko ty — rzekł Ron. — No i dobrze, ale mo˙ze raczysz nam powiedziec,
jak si˛e ukrywa co ´ s takiego jak Hogwart? ´
— To proste: za pomoc ˛a czarów. Kiedy na zamek patrzy jakis mugol, widzi ´
tylko rozwalone ruiny i napis nad bram ˛a: NIEBEZPIECZENSTWO! NIE WCHO- ´
DZIC, GROZI ´ SMIERCI ˛A. ´
— Wi˛ec dla obcego Durmstrang te˙z wygl ˛ada jak ruiny?
— Byc mo˙ze — odpowiedziała Hermiona, wzruszaj ˛ac ramionami. — A mo˙ze ´
zabezpieczyli go zakl˛eciami antymugolskimi, tak jak ten stadion, na którym rozgrywano
finał mistrzostw swiata. No, ale ˙zeby udaremni ´ c odnalezienie go przez ´
czarodziejów, trzeba by go uczynic nienanoszalnym. . . ´
— Mo˙zesz powtórzyc?´
— Ojej, przecie˙z mo˙zna tak zaczarowac jaki ´ s budynek, ˙zeby nie mo˙zna go ´
było nanies´c na map˛e, nie wiedziałe ´ s?´
— Ee. . . skoro tak mówisz — b ˛akn ˛ał Harry.
— Ale ja mysl˛e, ˙ze Durmstrang musi by ´ c gdzie ´ s na dalekiej północy — powie- ´
działa z namysłem Hermiona. — Gdzies, gdzie jest bardzo zimno, bo oni nosz ˛a ´
takie grube, futrzane czapy.
— Ach, tylko pomyslcie. . . — powiedział Ron rozmarzonym głosem. — Jak ´
łatwo byłoby zepchn ˛ac Malfoya z jakiego ´ s lodowca i upozorowa ´ c wypadek. . . ´
Szkoda, ˙ze jego matka go lubi. . .
W miar˛e jak poci ˛ag zmierzał coraz dalej na północ, deszcz stawał si˛e coraz
g˛estszy, a krople coraz wi˛eksze. Niebo było tak ciemne, a okna tak zaparowane, ˙ze
zapaliły si˛e swiatła, cho ´ c był ´ srodek dnia. W korytarzu rozległ si˛e grzechot wózka ´
z przysmakami i Harry kupił dla wszystkich stert˛e kociołkowych piegusków.
Po południu zajrzało do ich przedziału kilku kolegów, w tym Seamus Finnigan,
Dean Thomas i Neville Longbottom, pyzaty, wyj ˛atkowo roztrzepany chłopiec,
wychowywany przez swoj ˛a bardzo gro´zn ˛a babci˛e, równie˙z czarownic˛e. Seamus
wci ˛a˙z miał przypi˛et ˛a do bluzy irlandzk ˛a rozetk˛e. Jej czary wyra´znie osłabły;
nadal popiskiwała: Troy! Mullet! Moran!, ale ju˙z o wiele słabiej i jakby miała za-
110
dyszk˛e. Po jakichs dwóch kwadransach Hermiona, znudzona nieko ´ ncz ˛acymi si˛e ´
dyskusjami o quidditchu, zagł˛ebiła si˛e w Standardowej ksi˛edze zakl˛ec (4 stopie ´ n)´
i zacz˛eła si˛e uczyc zakl˛ecia przywołuj ˛acego. ´
Neville przysłuchiwał si˛e z zazdrosci ˛a opowie ´ sciom o meczu finałowym. ´
— Babcia nie chciała pójs´c — powiedział ze smutkiem. — Nie kupiła biletów. ´
Ale to musiał byc wspaniały mecz. . . ´
— Był wspaniały — rzekł Ron. — Popatrz na to, Neville.
Pogrzebał w swoim kufrze i wyci ˛agn ˛ał miniaturow ˛a figurk˛e Wiktora Kruma.
— Och. . . ojej! — Neville’a a˙z zatkało z zazdrosci, kiedy Ron wetkn ˛ał mu ´
Kruma w pulchn ˛a dłon.´
— Widzielismy go ˙zywego, i to z bliska — powiedział Ron. — Byli ´ smy w lo- ´
˙zy honorowej. . .
— Po raz pierwszy i ostatni w ˙zyciu, Weasley.
W drzwiach pojawił si˛e Draco Malfoy. Za nim stali, rzecz jasna, jego dwaj
goryle, Crabbe i Goyle, wielkie, zbirowate osiłki; obaj podrosli przez lato przy- ´
najmniej o stop˛e. Najwyra´zniej podsłuchali ich rozmow˛e przez drzwi przedziału,
które Dean i Seamus zostawili otwarte.
— Nie przypominam sobie, ˙zebysmy ci˛e zapraszali, Malfoy — wycedził Har- ´
ry.
— Weasley. . . a co to takiego? — zapytał Malfoy, wskazuj ˛ac na klatk˛e Swi- ´
stoswinki. ´
Zwisał z niej r˛ekaw wyjsciowej szaty Rona, kołysz ˛ac si˛e wraz z chybotaniem ´
poci ˛agu. Poszarzała koronka rzucała si˛e w oczy.
Ron poderwał si˛e, by schowac szat˛e, ale Malfoy był szybszy. Chwycił za r˛e- ´
kaw i poci ˛agn ˛ał.
— Zobaczcie! — powiedział uradowany, pokazuj ˛ac szat˛e swoim gorylom. —
Weasley, chyba nie zamierzasz tego nosic, co? No wiesz. . . to było bardzo modne ´
gdzies w 1890 roku. . . ´
— Wypchaj si˛e krowim łajnem! — krzykn ˛ał Ron, z twarz ˛a koloru swojej wyjsciowej
szaty. ´
Wyrwał j ˛a Malfoyowi, który rykn ˛ał drwi ˛acym smiechem. Crabbe i Goyle par- ´
skn˛eli głupkowato.
— To co, Weasley, zamierzasz wzi ˛ac udział? Chcesz spróbowa ´ c? My ´ slisz, ˙ze ´
mo˙ze ci si˛e uda przysporzyc odrobin˛e sławy rodowemu nazwisku? No i w gr˛e ´
wchodz ˛a pieni ˛adze, chyba wiesz. . . jakbys zwyci˛e˙zył, mógłby ´ s sobie wreszcie ´
sprawic jakie ´ s przyzwoite ciuchy. . . ´
— O czym ty mówisz? — warkn ˛ał Ron.
— Zamierzasz si˛e zgłosic? — powtórzył Malfoy. — Zało˙z˛e si˛e, ˙ze i ty, Potter. ´
Ty nigdy nie przegapisz najmniejszej szansy, ˙zeby si˛e wszystkim pokazac, co? ´
— Malfoy, albo nam wyjasnisz, o czym pleciesz, albo wyno ´ s si˛e st ˛ad — ode- ´
zwała si˛e Hermiona znad Standardowej ksi˛egi zakl˛e´c (4 stopie´n).
111
Na bladej twarzy Malfoya pojawił si˛e triumfalny usmiech. ´
— To wy naprawd˛e o niczym nie wiecie? — zapytał uradowany. — Weasley,
masz w ministerstwie ojca i brata i nic nie wiesz? Bo mój ojciec powiedział mi
o tym ju˙z dawno. . . dowiedział si˛e od Korneliusza Knota. No tak, ale mój ojciec
zawsze przyja´znił si˛e z czołowymi osobistosciami w ministerstwie. Mo˙ze twój ´
ma jeszcze zbyt nisk ˛a pozycj˛e, by o tym wiedziec; pewnie w jego obecno ´ sci nie ´
rozmawiaj ˛a o wa˙znych sprawach.
Zasmiał si˛e ponownie, skin ˛ał na Crabbe’a i Goyle’a i cała trójka znikn˛eła. ´
Ron zerwał si˛e na nogi i zatrzasn ˛ał za nimi drzwi z tak ˛a sił ˛a, ˙ze szyba rozleciała
si˛e w kawałki.
— Ron! — powiedziała z wyrzutem Hermiona, wyci ˛agaj ˛ac ró˙zd˙zk˛e. Mrukn˛e-
ła: Reparo!, a kawałki szkła poł ˛aczyły si˛e w szyb˛e, która natychmiast wróciła na
swoje miejsce w drzwiach.
— Wi˛ec. . . wygl ˛ada na to, ˙ze on wie wszystko, a my nic — warkn ˛ał Ron. —
Ojciec zawsze przyja´znił si˛e z czołowymi osobistosciami w ministerstwie. . . ´ Tata
mógłby ju˙z dawno awansowac, ale nie chce, po prostu lubi swoj ˛a prac˛e. ´
— Ale˙z to oczywiste, Ron — powiedziała spokojnie Hermiona. — Nie daj si˛e
wyprowadzic z równowagi Malfoyowi. ´
— Jemu? Wyprowadzic si˛e z równowagi? Daj spokój! — prychn ˛ał Ron, po- ´
rywaj ˛ac kociołkowego pieguska i mia˙zd˙z ˛ac go w dłoni.
Podły nastrój nie opuscił Rona a˙z do ko ´ nca podró˙zy. Prawie si˛e nie odzywał, ´
gdy przebierali si˛e w szkolne szaty, i wci ˛a˙z był wsciekły, kiedy poci ˛ag w ko ´ ncu ´
zwolnił i zatrzymał si˛e na ciemnej jak grobowiec stacji Hogsmeade.
Kiedy drzwi przedziałów pootwierały si˛e z trzaskiem, gdzies wysoko przeto- ´
czył si˛e grzmot. Hermiona zawin˛eła Krzywołapa w swój płaszcz, a Ron pozostawił
swoj ˛a szat˛e wyjsciow ˛a na klatce ´ Swisto ´ swinki. Opu ´ scili wagon, pochylaj ˛ac ´
nisko głowy i mru˙z ˛ac oczy w ulewnym deszczu. Lało tak strasznie, jakby im nad
głowami nieustannie wylewano kubełki lodowatej wody.
— Hej! Hagrid! — rykn ˛ał Harry na widok olbrzymiej postaci na koncu pero- ´
nu.
— W porz ˛asiu, Harry? — odkrzykn ˛ał Hagrid, machaj ˛ac r˛ek ˛a. — Zobaczymy
si˛e na uczcie, jesli si˛e nie potopimy! ´
Zgodnie z tradycj ˛a, pierwszoroczniacy byli przewo˙zeni do Hogwartu przez
jezioro łódkami, a przepraw ˛a kierował Hagrid.
— Oooch, nie wyobra˙zam sobie przepłyni˛ecia jeziora w tak ˛a pogod˛e — powiedziała
Hermiona, wzdrygaj ˛ac si˛e, kiedy szli powoli peronem razem z całym
tłumem uczniów. Przed stacj ˛a czekała na nich setka powozów bez koni. Harry,
Ron, Hermiona i Neville wle´zli z ulg ˛a do jednego z nich, drzwiczki zatrzasn˛eły
si˛e z hukiem i w chwil˛e pó´zniej długi sznur pojazdów potoczył si˛e chwiejnie po
rozmokłej drodze, zmierzaj ˛ac ku zamkowi Hogwart.
Subskrybuj:
Posty (Atom)